piątek, 9 listopada 2018

Część jedenasta: Bombaj


Podróż do Instytutu w Indiach odwlekła się zaledwie o kilka dni. Opóźnienie spowodowały dwie nałożone na siebie sprawy – usterka statku, o której doniósł kapitan, a którą trzeba było usunąć jeszcze przed rejsem i stan Lysandra, który potrzebował tych czterech dodatkowych dób, by całkowicie wydobrzeć. Emma wykorzystałaby pewnie ten czas na zupełnie bezproduktywne udręczanie się, jednak ostatecznie postanowiła posłuchać się w tej sprawie Iris, która stała się jej najwierniejszym powiernikiem od kiedy Emma dowiedziała się o tym, że również jest z przyszłości. Szkotka poradziła jej, by podjęła decyzję po powrocie, gdy cokolwiek będzie wiadomo w sprawie ewentualnej podróży do jej czasów, a Emma przyznała jej rację. Postanowiła więc, na ile było to w ogóle możliwe, nie roztrząsać tego, co się wydarzyło i w miarę możliwości po prostu nacieszyć zbliżającą podróżą. Nigdy nie była w Indiach – ani w swoich, ani w żadnych innych czasach i czuła się podekscytowana na tę myśl. Wierzyła, że ta podróż sprawi, że w jej życiu nastąpi pewien przełom. Może któreś z hinduskich bóstw podpowie jej, co powinna zrobić? Przypomniała sobie, że kiedyś w sklepie z orientalnymi bibelotami, do którego weszła z ciekawości, prowadzonym przez otoczonymi oparami kadzideł podstarzałego Hindusa, widziała figurkę bóstwa, przypominającego upersonifikowanego słonia z jednym kłem. Mężczyzna wyjaśnił jej wówczas, że jest to Ganésa, bóstwo, które w hinduizmie przewodzi innym, pośrednim. Miał być bogiem mądrości i sprytu. Emma pomyślała, że być może powinna zapytać go o radę w swojej sprawie. Przy odrobinie szczęścia dozna jakiegoś oświecenia. Bogowie bywają przekupni – być może za małą ofiarę lub obietnicę zostania ich wyznawcą, któryś zgodzi jej się pomóc.
W końcu nadszedł ten dzień i podróż doszła do skutku - gdy tylko Emma wspierając się na dłoni Lysandra wysiadła wreszcie z powozu, który przywiózł ich do portu, ujrzała środek transportu, którym mieli popłynąć.
Na falach kołysał się statek parowy, przypominający Emmie nieco postapokaliptyczne steampunkowe projekty, które widywała czasem w swoich czasach. Był raczej średniej wielkości; miedziane elementy lśniły w chłodnym, listopadowym słońcu, odbijając się we wzburzonych morskich falach. Natłok metalowych elementów sprawiał, że Emma miała wrażenie, iż tylko magia utrzymuje kadłub na powierzchni – wielkie kominy, sterczące ponad nimi wyglądały, jakby połowa jednego z nich wystarczyła do przeważenie całej wyporności statku. Kobieta rozejrzała się po porcie, w którym tłoczyło się sporo ludzi, jednak nikt nie zwracał uwagi na ich statek. Ludzie przechodzili obok, lecz go nie dostrzegali – ich wzrok prześlizgiwał się po nim, jakby był przezroczysty.
- I jak ci się podoba? – zapytał Lysander, stając obok niej.
- Łał. Po prostu łał. – odrzekła Emma, nie mogąc oderwać wzroku od parowca. Mężczyzna tylko uśmiechnął się pod nosem, jakby zdążył już nawyknąć do tego, że jego żona czasami nietypowo się zachowuje, albo mówi dziwne rzeczy.
- Gdzie jest Kastiel? – zapytała Emma gdy zdała sobie sprawę, że drugi z Łowców gdzieś zniknął.
- Zaraz do nas dołączy. Chodźmy już, poznasz kapitana.
Razem przeszli w stronę kładki, gdzie dwóch członków załogi już wnosiło na pokład ciężkie kufry z ich dobytkiem. Ledwo zdążyli stanąć na pokładzie, znikąd zmaterializował się przy nich wysoki, opalony mężczyzna o blond włosach i pociągłej twarzy z kwadratowo zakończonym podbródkiem. Gdy się odezwał, słychać było w jego głosie rosyjski akcent, objawiający się charakterystycznym zaciąganiem przy samogłoskach.  
- Aaa! Młody pan Lysander! – rozentuzjazmował się, podchodząc do niego sprężystym krokiem z rozłożonymi ramionami.
Łowca przywitał się uściskiem dłoni, na co ten poklepał go przyjacielsko po ramieniu i zerknął ponad nim na Emmę.
- A kim jest twoja urocza towarzyszka?
Lysander odwrócił się do pozostającej nieco z tyłu kobiety i przygarnął ją do siebie ramieniem.
- To moja żona, Emma. Emmo, przedstawiam ci kapitana tego statku…
- Mów mi Borys! – wpadł mu w słowo mężczyzna, pochylając się, by ucałować dłoń Emmy. Zrobił to tak niezręcznie, że Emma poczuła silną potrzebę wytarcia dłoni w chusteczkę. Powstrzymała się jednak, bo mężczyzna wręczył jej nagle czerwoną różę. Zdezorientowana spojrzała na kwiat.
Skąd on to wyciągnął?
- Piękny kwiat dla pięknej damy! – Emma dygnęła, niepewnie zezując na Lysandra, który widząc jej zakłopotanie szybko się wtrącił.
- Jeśli pozwolisz, chętnie przebierzemy się po podróży.
- Oczywiście, to zrozumiałe. Majtek! Majtek?! Gdzie się podziało to chłopaczysko!...
Borys zniknął, najwyraźniej w poszukiwaniu chłopca okrętowego, a Lysander zerknął na Emmę przepraszająco.
- Jest trochę ekscentryczny, ale to najlepszy kapitan, jakiego mogliśmy sobie wymarzyć. Współpracuje z Instytutem od dwudziestu lat. Zna te wody jak nikt na świecie.
- Rozumiem. – Emma najdyskretniej jak mogła otarła dłoń w chusteczkę. Na pokładzie za nimi zjawił się wreszcie Kastiel. Podszedł do Lysandra i pokazał mu jakieś zawiniątko, coś do niego powiedziawszy. Mężczyzna skinął głową i Kastiel wsunął z powrotem przedmiot za pazuchę. Emma obserwowała ich jednak tylko kątem oka, bo zarejestrowała już kroczącą w ich stronę postać Borysa. Pomimo listopadowego zimna mężczyzna miał na sobie jedynie cienki bezrękawnik, spod którego przebijały wyraźnie zarysowane mięśnie brzucha. Emma pomyślała że wygląda nieco karykaturalnie, jakby te jego mięśnie były nadmuchiwane. Zdusiła w zarodku głupawą myśl o wentylu, który z całą pewnością musiałby w takiej sytuacji skądś wystawać.
- Nic to! Odprowadzę was osobiście do waszych kajut. – ogłosił kapitan, bez skrępowania biorąc Emmę pod rękę i holując ją za sobą. Emma musiała przejść do truchtu, by za nim nadążyć, gdy pociągnął ją w stronę wejścia pod pokład. Zerknęła przez ramię by upewnić się, że Kastiel i Lysander idą za nimi i zahaczyła kapeluszem o wiszącą nad prowadzącymi w dół schodkami lampę olejną.
- Uwaga, panienko!
Borys otworzył drewniane drzwi i wprowadził ich do środka. Znaleźli się w niewielkim przedsionku, skąd można było dotrzeć do kilku innych pomieszczeń. Borys otworzył jedne z drzwi i zaprosił gestem Emmę do środka.
- Na czas rejsu ta kajuta należy do ciebie, panienko.
- Bardzo dziękuję.
Emma rozejrzała się po pomieszczeniu. Wyglądało na suche i wygodne. W rogu ustawiono biurko, miała do dyspozycji papier i atrament, nieopodal stało łóżko i prosta szafa. Za okrągłym bulajem widać było rozkołysane morze. Emma nigdy nie płynęła w tak długi rejs i miała nadzieję, że nie nabawi się choroby morskiej. Kapitan wskazał im jeszcze jadalnię i miejsce, gdzie mieści się jego kajuta, a później przedstawił ich nielicznej załodze. Niektórzy starsi marynarze zezowali na Emmę z wyraźnym niezadowoleniem – kobieta odczekała, aż zostaną z Lysandrem sami i wtedy go o to zapytała.
- Czy uraziłam ich czymś?
- W pewnym sensie, tak. – Lysander uśmiechnął się łagodnie, widząc zmieszanie na twarzy Emmy – Nie powinnaś się jednak tym martwić, moja pani. Nie masz na to żadnego wpływu. Jest to związane ze starym, marynarskim przesądem, zgodnie z którym kobieta na statku przynosi nieszczęście.
- Och.
Mam nadzieję, że nie wyrzucą mnie za burtę, żeby zapewnić sobie przychylne wiatry.
- Nie powinnaś się tym martwić. – powtórzył mężczyzna, chcąc dodać żonie otuchy - Ze mną jesteś bezpieczna.

Nie doczekał się jednak odpowiedzi.

***

7 listopada 1843r.

Rejs „Skoczka” z Anglii do Indii trwa od wczoraj. Czuję się dziwnie od momentu, gdy stały ląd zniknął za horyzontem – jest więc tak odległy, że zasłania nam go krzywizna Ziemii. To zdecydowanie za daleko, jak na mój gust. Nie mogę zrobić ani jednego pewnego kroku, bo wszystko się kołysze. Miarowe bujanie sprawiło, że oczywiście nabawiłam się choroby morskiej i spędziłam popołudnie na sterburcie (przynajmniej tak mi się wydaje, że to była sterburta), rzygając do morza. Całe szczęście nie widział mnie Lysander – raz przeszedł niedaleko, ale udałam, że podziwiam widoki. Chyba nawet nie zwrócił na mnie uwagi – zdecydowanie jego myśli zajmowało coś innego. Kastiel za to mnie widział i miał niezły ubaw. Kretyn.
(Mój żołądek nie nadaje się do tych czasów!)
Nie jadłam nic od wczoraj i raczej dzisiaj już nic nie przełknę. Z okna mojej kajuty widzę tylko morze i niebo, zasłoniłam je kawałkiem jakiejś szmaty. Mdli mnie na sam widok.
Jeżeli marynarze chcą mnie złożyć w ofierze Posejdonowi czy coś, równie dobrze mogą zrobić to od razu.

Kończę i idę cierpieć dalej w samotności.


9 listopada

Już mi lepiej, dzisiaj nawet zjadłam kolację – zostaliśmy zaproszeni na posiłek z kapitanem, to straszny dziwak. Nie chcę nawet myśleć, że tkwię na środku morza w łajbie dowodzonej przez kogoś, kto zdaje się wyciągać znikąd kwiatki i utrzymywać skupienie na poziomie przeciętnej rybki akwariowej. Dalej wolę siedzieć, niż stać, marynarze unikają mnie jak ognia.
Płynęliśmy  niesamowicie szybko, ale dzisiaj nikt nie wychodzi na pokład, jeśli nie musi – na zewnątrz jest mgła tak gęsta, że trudno się przez nią oddycha i nie widać nawet własnej wyciągniętej przed siebie ręki.
Chyba położę się spać.




13 listopada

„Monotonia ma barwę błękitu”
Już nie pamiętam, gdzie słyszałam te słowa, ale podpisuję się pod nimi. Wszędzie dookoła bezkresne przestrzenie, wypełnione jednym i tym samym odcieniem niebieskiego.
Ale jest coś jeszcze, co pokazał mi Lysander wczoraj wieczorem, gdy niebo było bezchmurne.
Nie byłabym w stanie wyobrazić sobie takiego ogromu gwiazd, nic nie przygotowało mnie na ten widok – a już na pewno nie te marnych kilka konstelacji, które można czasem zobaczyć na niebie w Londynie w roku dwa tysiące siedemnastym. To zupełnie tak, jakbym do tej pory widziała wersję demonstracyjną nocnego nieba. Niezakłócony miejskimi światłami ogrom Wszechświata, nieprzebrana czerń, smuga Drogi Mlecznej.
I gwiazdy, mnóstwo gwiazd.
Wpatrując się w takie niebo można naprawdę zagubić się we Wszechświecie i nigdy nie odnaleźć drogi powrotnej.
Nie można sobie tego nawet wyobrazić.
Chyba dlatego spędziłam tam kilka godzin, drżąc z zimna. Było w tym coś pięknego i przerażającego zarazem. Lysander siedział tam ze mną i nic nie mówił. Pogrążył się we własnych myślach, jak zwykle to robi.
Ale czułam wyłącznie spokój. Być może pochodził bardziej od niego, niż ode mnie.


24 listopada
Przeżyłam.


***

Kiedy zawinęli do jasnego, kolorowego  portu w Indiach, Emma w pierwszej kolejności zwróciła uwagę na to, że wreszcie ma pod stopami stabilny grunt i powitała go z prawdziwą ulgą, jak starego przyjaciela. Czekając, aż Lysander i Kastiel ustalą z kapitanem Skoczka wszelkie szczegóły dotyczące drogi powrotnej i rozliczenia za podróż, rozglądała się dookoła, napawając się aromatem korzennych przypraw, wyjątkową architekturą i strojami. Wszystko było inne, niezwykłe i orientalne, chciała zabrać ze sobą do zimnej Anglii ten obraz niebieskiego nieba i  kolorów, tak nasyconych w ostrym słońcu, że sprawiających wrażenie wręcz nienaturalnych, jakby ta część świata miała własną, niezwykłą paletę barw, z której czerpała.
Mężczyźni, pożegnawszy się z Borysem uściskiem  dłoni, podeszli do niej, najwyraźniej czymś rozbawieni.
- Pierrick - rzucił Kastiel, porozumiewawczo zerkając na Lysandra, jakby właśnie opowiedział dobry dowcip. Lysander parsknął śmiechem, obserwując coś w dokach. Emma odwróciła się w tę samą stronę, przesłaniając  oczy przed ostrym słońcem, jednak nie była w stanie dostrzec tego, co najwyraźniej tak rozbawiło Łowców. Emma nie widziała nigdzie żadnego powozu, który mógłby ich przetransportować z portu.
- Jak dostaniemy się do Instytutu? Nie widzę nigdzie powozów.
- Powozów? Nie masz pojęcia, o czym mówisz. - rzucił Kastiel kąśliwie i zupełnie w swoim stylu, ze wciąż czającym się  w kąciku ust uśmiechem.
- Wygląda na to, że Pierrick przysłał po nas swoich przyjaciół. - dodał Lysander i wskazał coś palcem. Dopiero nakierowana przez  niego dostrzegła o co im wcześniej chodziło - spomiędzy budynków  wyłoniły się dwa słonie. Potężne zwierzęta kroczyły wdzięcznie pomiędzy ludźmi, ich  zdobione w złoto kły lśniły w ostrym słońcu. Na ich przystrojonych drogimi materiałami grzbietach kołysały się zadaszone lektyki,  na karku idącego jako pierwszego olbrzyma siedział młody Hindus, o nagiej klatce piersiowej i w czerwonym turbanie, ciasno związanym na głowie. Gdy dostrzegł ich z daleka zaczął machać im radośnie, odsłaniając w uśmiechu rząd lśniących  bielą, równych zębów.
- Namaste, przyjaciele! - wykrzyknął, zatrzymując słonia  tuż przy nich i gładząc zwierzę po szarym łbie - Jak minęła wam podróż z zimnej Anglii? - dodał, nieco łamaną angielszczyzną z przebijającym się wyraźnym akcentem.
- Namaste. - Lysander w odpowiedzi wykonał półukłon, łącząc dłonie na wysokości serca z uniesionymi w górę palcami wskazującymi. - Podróż upłynęła spokojnie, dziękujemy za zaproszenie.
Hindus zwinnie zsunął się z grzbietu  słonia i podsunął zwierzęciu jabłko, które te porwało w trąbę i umieściło w paszczy, przeżuwając ze  smakiem. Chłopak pogładził słonia po szczycie trąby i uśmiechnął się do Emmy, która jak zaczarowana wpatrywała się w olbrzymie zwierzę.
- Angielka nigdy nie widziała słonia? - zapytał ze śmiechem. Emma już miała zaprzeczyć, że owszem, widziała, ale nigdy z tak bliska, kiedy zdała sobie sprawę, że faktycznie w tych czasach nie miała okazji i wolała tego się trzymać.
Hindus zachęcił ją by podeszła, chwycił jej dłoń i położył na trąbie. Lysander na chwilę stracił panowanie nad mimiką twarzy i lekko ściągnął brwi wyglądając, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale ostatecznie udało mu się powstrzymać. Chłopak trzymał dłoń kobiety sekundę dłużej, niż było to konieczne, ona jednak nie zwróciła na to uwagi, całkowicie pochłonięta kontraktem z grubą, a jednak miłą w dotyku skórą zwierzęcia. Z zachwytem pogładziła trąbę i policzek słonia.
- Jak ma na imię? - zapytała, nie odrywając od niego wzroku.
- To Dayanita. - przez chwilę szukał w pamięci odpowiedniego słowa, zanim dodał - Jej imię oznacza tyle, co “łagodna”.
Emma powtórzyła imię słonicy, na co ta łypnęła na nią okiem okolonym gęstwiną długich, ciemnych rzęs.
- Jesteś piękna, Dayanita. - szepnęła, na co słonica, jakby rozumiejąc, delikatnie szturchnęła trąbą jej policzek.
- Mogę zabrać angielską panią i bagaże, panowie pojadą razem na Rashmi. Nie chcemy przeciążać słoni - oznajmił Hindus, lecz zanim Emma zdążyła zareagować, wtrącił się Lysander.
-Jeżeli to nie problem, sir, wolałbym towarzyszyć w podróży żonie. - Emma zwróciła uwagę, że nieco przesadnie zaakcentował ostatnie słowo, a w geście, w jakim położył jej na łopatkach swoją dłoń, było coś wręcz zaborczego.
-Och, na litość boską. - sarknął stojący za nimi Kastiel,  nie mogąc poradzić sobie z usiłującą okazać mu czułość Rashmi, która najwyraźniej upodobawszy sobie czerwony kolor jego włosów z ciekawością poszturchiwała go trąbą, do wtóru głośnego śmiechu dosiadającej drugiej słonicy młodej dziewczyny, ubranej w tradycyjne sari, podzwaniajacej przy każdym ruchu głową wykonanymi z metalu medalikami, którymi obszyty był rąbek chusty w ślicznym, niebieskim kolorze, prawie tak intensywnym jak kolor jej oczu.
Hindus wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzycie. - mruknął, krzyknął coś po hindusku do dziewczyny, która z małpią zwinnością zsunęła się z grzbietu Rashmi, by pomóc chłopakowi załadować ich bagaże na grzbiet słonia. Potem chłopak pomógł im wsiąść do lektyki i wreszcie sam usadowił się na swoim miejscu, plecami do nich. Odezwał się po hindusku, pochylając się nad łbem słonicy - Emma wychwyciła tylko, że wypowiedział jej imię - i zwierzę ruszyło z miejsca. W pierwszym odruchu Emma musiała przytrzymać się lektyki, nienawykła do podróżowania w ten sposób była pewna, że spadnie. Lektyka zakołysała się w rytm kroków Dayanity, która dostojnie kroczyła przed siebie. Chwilę zajęło Emmie przyzwyczajenie się do miarowego kołysania na boki, lecz gdy już jej się to udało, zaczęła czerpać radość z takiej perspektywy. Przez jakiś czas jechali miastem, mając sposobność nacieszenia się niezwykłą architekturą - choć Emmie najwięcej przyjemności sprawiało wdychanie w płuca upojnej mieszkanki zapachów - curry, szafranu i kadzideł z wyraźną nutą morza. Słońce zaczęło powoli zniżać się ku linii horyzontu, gdy skręcili w stronę plaży, jadąc przez dłuższy czas wzdłuż brzegu. Słonie z przyjemnością szły w płytkiej wodzie, brodząc w rozbijających się o ich potężne nogi falach, które raz po raz sięgały również pasażerów, opadając na nich mgiełką morskiej bryzy. Patrząc na to Emma sama miała ochotę zeskoczyć na plażę, zdjąć buty i poczuć, jak fale liżą jej stopy. Nagle usłyszała, że dziewczyna za nimi coś woła i gdy odwróciła się w jej stronę odkryła, że wskazuje coś na morzu. Patrząc w tamtą stronę Emma przez chwilę szukała wzrokiem tego, co próbowała im pokazać młoda hinduska. Wreszcie to dostrzegła, wychylając się zza towarzyszącego jej Lysandra i na jej twarzy wymalował się iście cielęcy zachwyt.
-Delfiny!
Całe stado morskich ssaków płynęło niedaleko nich, to wyskakując nad wodę, to z pluskiem nurkując. Przez jakiś czas płynęły równo z linią brzegu, jakby intencjonalnie im towarzysząc, zanim zawróciły na otwarte morze. Emma jeszcze przez chwilę patrzyła w miejsce, gdzie znikły. Podczas rejsu pewnie miałaby okazję je obserwować, gdyby nie złośliwie nawracająca choroba morska.
- Mogłabym tutaj zostać. - powiedziała, nieświadomie wypowiadając na głos swoje myśli. Lysander spojrzał na nią przenikliwe. - Byłeś już kiedyś w Indiach?
- Ja nie. Nataniel był tutaj kilka lat temu, jeszcze z rodziną. Rzeczywiście trudno uwierzyć, że w ogóle wrócił do Anglii.
- Ty byś nie wrócił?
- Ujmę to tak: gdybyś pewnego dnia postanowiła nam umknąć by tutaj zostać, nie tylko bym cię nie zatrzymywał, ale też do ciebie dołączył.
Jakieś pół godziny jazdy później dotarli wreszcie do celu, jakim był indyjski Instytut. Emma od razu zdała sobie sprawę, na co patrzy. Budowla z zewnątrz przypominała trochę Taj Mahal, w pomarańczowym słońcu zdawała się jarzyć subtelnym błyskiem macicy perłowej, strzeliste kolumny wbijały się w niebo niczym kliny. Minęli bramę i zewnętrzne mury niespiesznie, jakby chciano im umożliwić nacieszenie się tym widokiem. Widząc okazałe, rozległe ogrody Emma nie mogła się dziwić, że Mistrz wybrał to miejsce zamiast Londynu. Idyllicznego obrazu dopełniał szum fontanny, którą okrążyli po wjechaniu na dziedziniec i wreszcie zatrzymali się przed wejściem. Hindus zsiadł, a Lysander nie czekając zsunął się w ślad za nim, lekko zeskakując na ziemię. Podał dłoń Emmie i chwycił ją w pasie, by pomóc jej zejść. Kobieta nie mogła się powstrzymać przed pogładzeniem boku Dayanity, która zastrzygła wielkimi uszami. Hindus uśmiechnął się jeszcze do Emmy na pożegnanie i zabrał słonie, by je napoić i oporządzić, a jego miejsce zajęła młoda dziewczyna, ta które towarzyszyła Kastielowi w podróży.
- Namaskar. - przywitała się z serdecznym uśmiechem - Mam na imię Priya. Zaprowadzę was do naszego neta, oczekuje was.
Dziewczyna zaprosiła ich gestem, by podążyli za nią i poprowadziła ich do środka bajkowego Instytutu. Ledwo otwarły się piękne, zdobione drzwi, Emma poczuła intensywny zapach kadzideł. W drugiej kolejności zwróciła uwagę na to, co ją otaczało - a było na co popatrzeć. Hinduska wprowadziła ich do holu ze zwieńczonym kopułą sufitem. Kopuła wyłożona była mozaiką wykonaną z kolorowego szkła, wyobrażała anioła o rozłożystych skrzydłach, trzymającego w dłoni płonący miecz. Wyglądał jednocześnie groźnie i majestatycznie, całość była tak piękna, że Emma nie dostrzegłszy stopnia potknęła się i byłaby wywróciła, gdyby czujny Lysander jej nie przytrzymał. Prowadząca ich Priya zerknęła przez ramię i widać było, że przepełnia ją duma. Cóż, z pewnością miała do niej powody - wszystko tutaj wyglądało, jakby w wykonanie każdego najdrobniejszego elementu włożono mnóstwo pracy. Mozaiki, płytki ręcznie malowane w roślinne motywy, płaskorzeźby wyobrażające na przemian kwiaty i Nocnych Łowców - najczęściej jako aniołów, walczących z rozmaitymi demonami. Z holu przeszli pod ślepe arkady, tworzące korytarz, gdzie z sufitu na łańcuchach zwieszały się w równych odstępach lampy, rzucające nieco przytłumione, złotawe światło. Tutaj widoczny był jeszcze inny, zachwycający element architektury - ażurowe zdobienia, kute w kamieniu i metalu. Emma nie przestawała się w to wpatrywać, starając się zapamiętać każdy detal, choć jednocześnie pilnowała, gdzie stawia kroki. Nawet Kastiel, próbujący zademonstrować, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, nie mógł się powstrzymać przed rozglądaniem na boki. Ani na moment nie opuszczał ich zapach kadzideł. Wreszcie Priya wprowadziła ich do sali, gdzie między suto zdobionymi kolumnami oczekiwał ich wysoki, ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku, o posiwiałej, równo przyciętej brodzie. Na głowie miał zawiązany turban, a ubrany był w purpurową szatę, składającą się z koszuli i szerokich spodni. Na jego ramieniu siedziała małpka, trzymająca w łapkach kawałek owocu. Po jego lewej stronie stała młoda ciemnoskóra dziewczyna, o czarnych włosach i w odsłaniającej brzuch, wygodnej szacie, swobodnie opierająca dłoń na biodrze i chłopak o jaśniejszej od nich karnacji, blond włosach i zachodnich rysach twarzy, w koszuli rozpiętej tak mocno, że odsłaniała praktycznie w całości imponująco wyrzeźbiony tors i wykonane czarnym tuszem tatuaże. Emma przyuważyła, że Lysander  marszczy brwi, jakby chciał zapytać - czy oni wszyscy naprawdę muszą chodzić rozebrani?
Hindus przywitał się z nimi, szeroko rozkładając ramiona.
- Witam w naszym Instytucie, młodzi przyjaciele. Nazywam się Pierrick Savin, ale będę rad, jeśli będziecie mówić do mnie Pierrick. Wszyscy cieszymy się na waszą wizytę bardziej, niż możemy to okazać.
- Oczywiście, Pierrick. Dziękujemy za gościnę. Wasz Instytut oszołomił nas swoją świetnością od pierwszej chwili, gdy go zobaczyliśmy.
Pierrick wybuchnął szczerym śmiechem i podziękował za komplement.
- Ty musisz być Lysander. Wraz z uroczą małżonką. I oczywiście Kastiel. - wymieniając imię każdej z osób witał się tradycyjnym półukłonem, który Emma spróbowała naśladować. - Zdążyliście już poznać naszą Łowczynię, Priyę. Pozwólcie, że przedstawię kolejnych dwoje Łowców - to Kimberly i Dakota.
- Po prostu Kim. - sprostowała ciemnoskóra dziewczyna i uśmiechnęła się nieco zadziornie, jakby nie mogła się już doczekać sparingu.
- Dake. - poprawił po niej chłopak i jako jedyny podszedł, by się przywitać. Z mężczyznami wymienił uścisk dłoni, może nawet trochę mocniejszy, niż było to naprawdę konieczne, a gdy Emma podała mu dłoń pochylił się, by złożyć na niej pocałunek i obdarzył ją powłóczystym spojrzeniem, od którego zapiekły ją policzki.
- I wreszcie Mitul. Nasz drogi przyjaciel.- dodał Pierrick, gładząc małpkę po łebku wolną dłonią - Dzisiaj nie będziemy was już męczyć oprowadzaniem, na pewno jesteście wyczerpani po długiej podróży. Odprowadzimy was do komnat, jakie dla was przygotowaliśmy. Mam nadzieję, że posilicie się razem z nami. Priyo, gdzie podziewa się Yamir?
- Jest z Dayanitą i Rashmi. Mogę ich odprowadzić, to żaden problem. - dziewczyna uśmiechnęła się ślicznie.
- Jesteś niezastąpiona. Dobrze, spotkamy się na kolacji za godzinę. - skinął im na pożegnanie i odwrócił się, by odejść. Za nim podążyli Kim i Dake, przy czym ten drugi zanim się odwrócił, dość ostentacyjnie puścił Emmie oczko.
- Zapraszam, tędy. - Priya powiodła ich w przeciwnym kierunku do tego, gdzie zniknął Pierrick z pozostałymi Łowcami. Znów przeszli przez arkady, tym razem wychodzące na ogrody - mogli podziwiać gatunki egzotycznych roślin, kwiatów drzew i krzewów, rosnące między ciągnącymi się w nieskończoność kamiennymi alejkami. W fontannach woda chlupotała radośnie, Emma dostrzegła też dumnie przechadzającego się pawia.
Priya skręciła stamtąd w lewo, prowadząc ich w korytarz wiodący schodami na górę, gdzie zatrzymała się przy parze zdobnych drzwi. Otworzyła je i zaprosiła gestem Kastiela do środka. Sąsiednie drzwi wskazała Emmie i Lysandrowi, a gdy w milczeniu podziwiali pokój, uśmiechnęła się do nich ciepło.
- Przyjdę po was za godzinę i odprowadzę do jadalni. Gdybyście czegoś potrzebowali, ktoś zawsze kręci się w pobliżu.
Po czym pożegnała się skinieniem i wyszła.
Emma podziwiała pogrążony w blasku zachodzącego słońca pokój, który miała dzielić z Lysandrem. W łukowatym przejściu, wiodącym na maleńki taras powiewała biała firana, na zewnątrz rosło drzewo palmowe, które zaglądało do środka. Pod stopami mieli barwny pled, a bogato zdobione łoże skrywał jedwabny baldachim. Stojąca na stoliku latarnia rzucała ciepłe światło zza witrażowych szybek. Emma pomyślała, że znalazła się właśnie w jakiejś innej, równoległej rzeczywistości, gdzie wystarczy sięgnąć po najbardziej banalne wyobrażenie o raju, by uczynić je prawdziwym.
- Pokoje są blisko siebie - odezwał się wreszcie Lysander - Zostanę z tobą do wieczora i będę mógł pójść spać do Kastiela. Z pewnością zgodzi się, bym przespał się chwilę na kanapie. Nikt się nie zorientuje.
Emma, oderwana od własnych myśli zmarszczyła brwi nie od razu rozumiejąc, czego te przyziemne dywagacje mają dotyczyć. Widząc jej skonfundowaną minę, Lysander dodał:
- Nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie moją obecnością.
- To bardzo rycerskie, hm. Dziękuję.
- To całkowicie normalne. Choć, mam wrażenie, że w tym odległym kraju nie wszyscy zdają się przejmować kwestiami etykiety.
Westchnął ciężko i skinął Emmie głową.
- Zostawię cię już, byś mogła się odświeżyć.
I tyle go widziała.

***
Po kolacji Emma wróciła w towarzystwie Lysandra do pokoju i nieco odetchnęła. Pierrick był bardzo serdeczny a posiłek smaczny, jednak nie udało im się osiągnąć tego, po co przybyli - Mistrz wybrał się bowiem na wycieczkę do miasta, gdzie miał coś do załatwienia i najwyraźniej nie zaplanował powrotu przed kolacją. Do pokoju wrócili zaraz po posiłku, bo choć mieli ochotę przejść się po ogrodach i zwiedzić zakamarki pięknej budowli, byli rzeczywiście nieludzko wręcz zmęczeni. Poza tym Emma czuła się trochę jak zwierzątko w ZOO, obserwowana uważnie przez siedzących przy stole gospodarzy, jakby należała do innego gatunku, wartego przestudiowania. Zwłaszcza Dake zdawał się poświęcać jej więcej uwagi, niż by sobie tego życzyła. To wszystko sprawiło, że poczuła się strasznie spięta i przesadnie analizowała każde swoje słowo czy gest.
Noc była ciepła - trudno było zresztą sobie wyobrazić, że mogłaby być inna, więc nie zamknęli okiennic. Emma obserwowała ze swojego miejsca w łóżku, gdzie siedziała oparta o wezgłowie, ruch firanki, łagodnie powiewającej na wietrze. Blask księżyca wpadał do środka, osiadając na białych włosach i koszuli  jej męża, który grą na skrzypcach starał się umilić jej czas. Skupiał się tylko na tym, jakby sam stawał się muzyką. Od dłuższej chwili przeciągał smyczkiem po strunach ze zmrużonymi oczami, gdy nagle je otworzył i spojrzał na Emmę.
- Powiedz, czego najbardziej ci tutaj brakuje? - spytał, niespodziewanie przerywając melodię.
Wzięta z zaskoczenia nie wiedziała od razu, co odpowiedzieć. Pierwszą rzecz, jaka przyszła jej do głowy, był Armin - ale o tym Lysander dobrze wiedział i raczej nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Wreszcie wybrała bezpieczniejsze rozwiązanie zastanawiając się, czy Lysander mimo wszystko jakimś cudem nie domyśla się prawdy o niej.
- Muzyki. - i w chwili, gdy to powiedziała zrozumiała, że to prawda - a przynajmniej jej część. - Tam, skąd pochodzę, muzyka jest inna. Bardziej… różnorodna.
- Hmm. - Lysander wydobył kilka dźwięków z instrumentu. - Zanuć coś. - poprosił wreszcie.
- To raczej zły pomysł. Nie jestem zbyt uzdolniona pod tym względem.
- Nalegam. Chciałbym lepiej zrozumieć twoją tęsknotę. Muzykę będę w stanie pojąć.
Przez dłuższą chwilę Emma milczała. Wcale nie przesadzała mówiąc, że nie potrafi śpiewać. Pod wpływem impulsu zdecydowała, że właściwie co jej szkodzi - i zaczęła nucić pierwszą melodię, jaka przyszła jej do głowy. Dopiero po chwili wydobyła z pamięci jej tytuł - Clocks. Nie miała pojęcia, dlaczego pomyślała akurat o tej. Nigdy nie była fanką Coldplay, tę piosenkę znała ledwo z radia. A jednak nucenie jej tutaj sprawiło, że poczuła się dziwnie poruszona - jakby budowała most na skróty, łączący ze sobą dwie rzeczywistości odległe od siebie o ponad sto siedemdziesiąt lat. Fragment nawet zaśpiewała - dość krótki, jedyny który znała na pamięć - i zamilkła, pogrążona we własnych myślach. Przerwał jej dźwięk skrzypiec. Lysander ze swoim słuchem po kilku zaledwie próbach był w stanie odtworzyć najbardziej charakterystyczne fragmenty utworu. W niektórych miejscach wkradły się fałszywe nuty, jednak Emma zrzuciła to na karb swoich wątpliwych umiejętności wokalnych. W którejś chwili oczy zaszły jej łzami. To było takie dziwne doświadczenie - ta piosenka jeszcze długo nie powstanie, a mimo to ktoś ją tutaj zagrał.
Ostatnie pociągnięcie smyczkiem po strunach i Lysander wreszcie skończył grę, patrząc na Emmę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- To… ciekawe. - powiedział tylko. Delikatnie odłożył  instrument w kąt pokoju. - Pójdę już. - dodał, obserwując pozycję księżyca na niebie - Wszyscy powinni już spać, a oboje jesteśmy zmęczeni. Dobranoc, Emmo. - skłonił się lekko i odwrócił w stronę drzwi z pokoju.
Znowu to samo, jak nagłe deja vu. Emma poczuła ten sam impuls, co wtedy w jej pokoju, gdy Lysander mijał ją w drzwiach - pomyślała wtedy, że powinna przytrzymać go za rękaw i nie pozwolić odejść. Wtedy pojawił się za późno, tym razem jednak stało się to w samą porę.
Lysander zatrzymał się raptownie, spoglądając na dłoń Emmy, zaciśniętą na mankiecie jego koszuli, by wreszcie przenieść zaskoczony wzrok na nią.
Przez którą chwilę wpatrywali się w siebie, zanim kobieta wyszeptała, z zadziwiającą pewnością dźwięczącą w głosie:
- Zostań.
- Emmo, nie musisz…
- Wiem. Chcę, żebyś został. Proszę.
Skinął głową, przeciągając nieco ich kontakt wzrokowy.
- Oczywiście. Jak sobie życzysz.
Emma przesunęła się, robiąc mu miejsce i oswobadzając jego dłoń ze swojego uścisku. Pozbywając się jedynie butów i nie dbając o to, że wciąż jest w spodniach i koszuli, Lysander wsunął się do łóżka i położył na boku, przyglądając się kobiecie. Jedynym źródłem światła pozostawał księżyc, oświetlając ich srebrną poświatą. Nic nie mówiąc, Emma wsunęła się w jego ramiona, wtulając policzek w jego pierś. Westchnął cicho, przygarniając ją do siebie i zanurzając twarz w jej włosach. Było jej tak wygodnie i dobrze, słyszała wyraźnie bicie jego serca, czuła jego ciepło i to, czego tak potrzebowała - cudowny, wszechogarniający spokój, który odciągał jej myśli od nostalgii, jaka ją ogarnęła słuchając jego gry. Lekko pogładził ją po ramieniu.
Szybko zasnęli oboje, słuchając nawzajem swoich wyrównanych oddechów.





--
Hej!
Przepraszam za przedłużoną nieobecność - to nie powinno się wydarzyć. Narzuciłam sobie zbyt duże tempo opowieści obiecując rozdziały co tydzień i chyba musiałam odpocząć - nie chciałam dodawać czegoś, co nie będzie mi się podobać. Teraz mam znowu zapał do pisania, ale na wszelki wypadek niech będzie to rozdział w co drugi piątek, choć nie wykluczam, że może się zdarzyć częściej ;)
Tęskniłam i całuję!

Namida

piątek, 29 czerwca 2018

Część dziesiąta: I z duszy swej nie zrobię nikomu prezentu

          Emma myślała, że wie czego się spodziewać.
Spodziewała się bowiem wyrzutów sumienia – gryzących, uwierających i bolesnych, wyniszczających od środka i zmuszających do zadawania sobie w kółko tych samych pytań, jak: „co ja najlepszego robię?”, „dlaczego to robię?” oraz „co się ze mną dzieje?”. Spodziewała się, że nie dadzą jej spokoju tak długo, dopóki nie podejmie wreszcie konkretnej decyzji. Była rozdarta i wiedziała o tym doskonale, doświadczała też dziwnej polaryzacji pragnień – z jednej strony chciała nie bacząc na nic pobiec do domu Mistrza, zrobić wszystko, by wrócić do Armina i błagać go o wybaczenie, a z drugiej… chciała zostać. Tak po prostu. Emma spodziewała się, że myśli o wydarzeniach tamtego wieczora nie dadzą jej długo spokoju.
Ale dostała przede wszystkim coś dziwnego, coś, co poraziło ją swoją intensywnością – jakby spłynęła na nią nagła wiedza, zbyt ogromna, by ludzki umysł mógł ją znieść. I prawdę mówiąc, z każdą upływającą godziną radził z nią sobie coraz gorzej.
Była to świadomość śmiertelności, która wypełniła Emmę nieprawdopodobnym wręcz przerażeniem. Emma nigdy nie była szczególnie religijna, ale też daleko jej było do rozmyślania nad tym, co czeka ją po śmierci i czy w ogóle powinna liczyć na to, że rzeczywiście coś potem nastąpi – była młoda, a młodzi ludzie rzadko kiedy myślą o takich rzeczach. Tym dziwniejsze były dla niej wnioski, które nagle opadły na nią jak coś oczywistego, coś, co miała pod nosem całe życie, ale była zbyt leniwa i przepełniona ignorancją by po to sięgnąć.
Emmę wypełniła myśl, że nie można pogodzić się ze śmiercią. Przypominała sobie ludzi, którzy twierdzili, że w ich wypadku tak właśnie się stało – że nie obawiają się jej i wiedzą, że ona nastąpi. Myślała o nich jak o szaleńcach nie zdających sobie sprawy z tego, że życie jest wszystkim, co mają. Było to dla niej przerażająco oczywiste i logiczne, jakby nie podlegało żadnym dyskusjom. Myślała o religii jak o tworze, którzy wymyślili ludzie, by chociaż trochę złagodzić ból po stracie bliskich osób i ujarzmić nieco strach przed własnym końcem, strach nieuchronny i wyniszczający, jeśli tylko zdać sobie z niego sprawę. Czy można się im dziwić, że wymyślili coś tak nieprawdopodobnego, by poczuć się lepiej? Czy można ich obwiniać, że szukali w swoim życiu sensu innego, niż ten biologiczny? Jak można pogodzić się z tym, że pewnego dnia całe nasze życie, myśli, plany i wiedza po prostu znikną i zwyczajnie przestaniemy być – tak samo, jak nie było nas przedtem, tak i nie będzie nas potem. A świat będzie nadal bez nas istniał, jakby nic się nie wydarzyło.
Nasze życie zamieni się w zbiór wspomnień, dat i puszczoną w tle wzruszającą muzykę. Bukiecik zwiędłych kwiatów, treściwy opis i kilka fotografii.
Coś, co było dla nas wszystkim, dla świata jest jedynie niewielkim, nieznaczącym fragmentem obrazka.
I pewnego dnia nas wszystkich to spotka, myślała Emma, kuląc się przy kominku, mnąc rąbek spódnicy i przełykając łzy; jest to nieuchronne, krzywdzące i beznadziejne. A co gorsza, nim ten koniec nastąpi, będziemy zmuszeni doświadczyć tego, jak spotyka to naszych bliskich… I nic nie możemy na to poradzić. Możemy jedynie mieć nadzieję, że nas spotka to pierwszych… I odejdziemy ze świadomością, ile im przysporzyliśmy bólu.
To nawet nie jest pustka. To nawet nie jest nicość. Po prostu przestaje się istnieć, jakby ktoś wyłączył światło. Ludzie, których kochało się najbardziej, przestają istnieć, a my wiemy, że nigdy już ich nie zobaczymy, nie usłyszymy, nie dotkniemy. Nasza miłość ich przed tym nie uchroni, nic ich przed tym nie uchroni. Bo przed tym nie ma ucieczki.
Jak można być pogodzonym z tak niesprawiedliwym porządkiem świata?

***

- Nic nie jadła od dwóch dni. – we wbitym w Rozalię wzroku Violetty wyraźnie było widać troskę o zdrowie Emmy – Boję się, że… Ona…
Rozalia przestąpiła nerwowo z nogi na nogę. Białe czoło przecięła pionowa zmarszczka, ręce splotła na piersi.
- Mówiłaś, że jest chora. – Rozalii nie udało się powstrzymać dźwięczącej w głosie pretensji.
- Bo o to prosiła. Nie chciała, by jej przeszkadzać. Ale teraz… Nic nie je, prawie nie śpi, chyba nawet nie wstaje sprzed kominka. I płacze.
- Płacze? – Brew Rozalii powędrowała do góry. Nie rozumiała, co mogłoby spowodować taki stan. Lysander z każdym dniem nabierał sił, wyglądało na to, że nawet podróż do Bombaju odbędzie się w planowym terminie.
- Tak. Coś się musiało wydarzyć. Pomyślałam, że chyba prędzej zwierzy się tobie z tego co się z nią dzieje.
- To dobrze. Pójdę do niej. – Rozalia od razu ruszyła w stronę pokoju Emmy i nie zwalniała kroku, dopóki nie dotarła pod drzwi. Gdy bez pukania weszła do środka, przybił ją obraz nędzy i rozpaczy, jaki reprezentowała sobą kobieta – nieuczesane włosy lepiące się do mokrych policzków, spuchnięte oczy i chorobliwa bladość – Emma przypominała bardziej ledwo żywe uosobienie smutku i beznadziei niż człowieka.
Gdy Rozalia weszła do pomieszczenia, ta wykrzesała z siebie dość energii, by wybełkotać coś, co brzmiało jak „I-I-idź Stą-ą-ąd”, lecz Łowczyni nie zwróciła na to uwagi i od razu do niej podeszła. Odgarnęła mokre od łez kosmyki z jej twarzy, patrząc na nią z troską.
- Emmo, co się dzieje? Violetta jest przerażona twoim stanem.
Kobieta próbowała opanować szloch. Naraz spojrzała Rozalii prosto w oczy i wyartykułowała zupełnie wyraźnie, z powagą tak wielką, jakby zdradzała przyjaciółce najstraszliwszą tajemnicę wszechświata:
- Wszyscy umrzemy.
Po czym wygięła usta w podkówkę, a z jej piersi wyrwał się kolejny, długi szloch.
Zmarszczka pomiędzy brwiami Rozalii jeszcze bardziej się pogłębiła.
- No już, już, cicho. – mruknęła, tuląc do siebie łkającą Emmę, która wręcz bezwładnie wpadła w jej ramiona i pocieszycielsko gładząc ją po plecach. Szybko dotarło do niej, co jest odpowiedzialne za stan kobiety i gdy tylko to zrozumiała, wezwała Violettę i poprosiła ją, by nie spuszczała Emmy z oka – jej stan był tak beznadziejny, że Rozalia brała pod uwagę, że niewiele już brakuje, by kobieta targnęła się na swoje życie. Wypadła z pomieszczenia i potruchtała do pokoju Lysandra, gdzie został przeniesiony z lecznicy tego ranka. Pchnęła drzwi, nie zawracając sobie głowy pukaniem. Zastała mężczyznę siedzącego w fotelu i piszącego coś w trzymanym na kolanach notesie w czarnej, skórzanej oprawie. Podniósł głowę na stojącego w jego drzwiach intruza, lecz zanim zdołał w jakikolwiek sposób zareagować na to naruszenie jego prywatności, Rozalia wycedziła:
- Całowaliście się!
Mężczyzna poczuł, że na jego twarz wstępuje rumieniec. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, lecz Łowczyni nie pozwoliła mu nawet zacząć.
- Jak mogłeś być tak bezmyślny, Lysandrze?! Od tych proszków przeciwbólowych kompletnie odjęło ci rozum!
- Nie rozumiem, o czym ty…
- O tym, że twoja żona od dwóch dni nie robi nic, oprócz płaczu z powodu - tutaj cytat - że wszyscy umrzemy!
Czerwień na policzkach Lysandra zastąpiła upiorna bladość. Jego zawieszona nad notatnikiem dłoń zadrżała.
- Nie. – powiedział cicho, jakby do siebie.
- Właśnie tak!
Mężczyzna zerwał się z zajmowanego miejsca, rzucił notes gdzieś w kąt i ruszył do drzwi, mijając w przejściu wciąż rozjuszoną Rozalię. Przystanął, gdy sobie o czymś przypomniał. W spojrzeniu, które rzucił kobiecie czaił się strach.
- Sprowadzisz Nataniela?
- A mam inne wyjście? – sarknęła. Nie zdążyła dokończyć, a mężczyzna już biegł korytarzem w kierunku sypialni Emmy. Nie potrafił sobie darować, że zostawił ją samą. Gdy poprosiła go, by dał jej trochę czasu na pozbieranie myśli, zgodził się bez namysłu wiedząc, z czym musi się zmierzyć. Teraz był na siebie zły, że tak łatwo dał się zbyć. Gdy wpadł do środka, aż ścisnęło go w żołądku. Emma histerycznie łkała przy bezskutecznie usiłującej ją uspokoić Violetcie. Wyglądało to tak, jakby przydarzyła jej się jakaś tragedia… albo przytłoczył ją jakiś ciężar, o wiele większy, niż mogła znieść.
Lysander dokładnie wiedział, co to za ciężar i skąd się wziął, bo do tej pory to on musiał go dźwigać. Przebywanie wśród Nocnych Łowców sprawiło, że łatwo zapomniał o tym, co dzieje się ze zwykłymi ludźmi, którzy są mu bliscy. Lysander miał niezwykły dar przenoszenia własnych emocji na otoczenie – przeważnie spokojny i wyważony miał na nich zbawienny wpływ, lecz gdy czasem budziły się w nim lęki, a ktoś znalazł się zbyt blisko…
Jak mógł tak łatwo zapomnieć o jednej z głównych przyczyn, dla których opuścił rodzinę? Przez lata przebywania z nimi udało mu się wycofać emocje tak głęboko do środka, jak to tylko było możliwe; trzeba było znaleźć się naprawdę blisko niego, by uszczknąć coś z opromieniającej go aury własnych emocji, obaw, nadziei, radości i lęków. Tamtej nocy, otumaniony lekami i wiedziony strachem o własne życie, Lysander przelał na Emmę mnóstwo goryczy. Goryczy, która dla umysłu człowieka była wręcz destrukcyjna.
Mężczyzna starał się czuć wyłącznie spokój, gdy wziął Emmę w ramiona i przytulił do siebie. W całym przerażeniu tą sytuacją ledwo zwrócił uwagę na to, że nikt, nawet ukochana matka i brat nie byli w stanie tak głęboko zakraść się w głąb jego umysłu.
Kim ty jesteś?
– myślał, gdy mijały kolejne chwile, a histeria Emmy zaczęła bardzo powoli ją opuszczać, gdy gładził jej włosy i szeptał do ucha uspokajające słowa – Kim jesteś, piegowata przybyszko z odległej krainy? Jak i dlaczego to robisz?
Mijały minuty. Lysander nieświadomie zaczął kołysać Emmę w ramionach. Zanucił uspokajającą melodię.
- L-Lysander…
- Ćśś, już dobrze. Jestem tutaj.
- Boję się.
- Wiem, Emmo.
To nawet nie jest twój strach.
Rozalia, która wraz z Natanielem chwilę wcześniej weszła do pokoju Emmy, teraz dotknęła ramienia mężczyzny, ściskającego w dłoni buteleczkę z ziołami na uspokojenie.
- Chyba dadzą sobie radę. – wyszeptała. Mężczyzna tylko skinął głową w odpowiedzi. Cicho zamknęli za sobą drzwi.
W miarę jak Emma coraz mocniej się wyciszała, Lysander przestawał musieć walczyć z własnymi emocjami. Myślał o jej cieple, zapachu i czerpał z tej bliskości spokój, który następnie przekazywał Emmie. Cały lęk gdzieś się w tym wszystkim rozpłynął, zastąpiony aurą błogości i ciepła, której potrzebowali oboje, bo oboje z niej czerpali. Lysander myślał o tym co czuł, gdy całował Emmę tamtego wieczoru, o więzi, którą poczuł i która go skłoniła do tego, by oddać jej pocałunek. Myślał o tym, jak niewiele trzeba było Rozalii by zrozumieć, co się między nimi stało. To dawało mu do myślenia. Przecież chyba nie miał niczego wypisanego na twarzy. Nie on.
Lysander przyuważył wreszcie, że oddech kobiety stał się płytki i wyrównany. Podniósł się tak, by jej nie budzić i ułożył na kanapie. W blasku kominka zdawało się, że jej twarz opromienia spokój. Nie mógł się powstrzymać, by odgarnąć z jej twarzy kosmyk włosów. Chciał wyjść i zostawić ją samą, jednak coś go powstrzymywało. Być może fakt, że dzielił z nią te same emocje i obawy sprawił, że poczuł, że chce zostać.
Będę tu, gdy się obudzisz.
W tym momencie nie sposób było już stwierdzić, które z  nich potrzebowało tego bardziej.

***

Gdy Emma się obudziła, w polu jej widzenia znajdował się tylko kominek. Kobieta przez chwilę wpatrywała się w niego półprzytomnie, powoli dochodząc do siebie. Wspomnienie dwóch ostatnich dni i związanej z nimi rozpaczy zdążyło się już rozpłynąć i Emma nie była nawet w stanie powiedzieć, co dokładnie wywołało w niej taki atak paniki. Z dystansu wydawało jej się to głupie i niezrozumiałe. Co jej odbiło?
Podniosła się do siadu i przeciągnęła rozkosznie, jednocześnie rozdzierająco ziewając, gdy jej rozleniwione spojrzenie padło na fotel i siedzącego w nim Lysandra, który zerkał na nią znad notatnika, w którym coś zapisywał. Emma raptownie zamknęła rozdziawioną buzię i usiadła prosto.
- Witaj. – powiedział mężczyzna – Chyba wypoczęłaś.
- Trochę. – przyznała Emma, starając się zrobić coś na szybko z wymykającym się ze zdemolowanego upięcia na jej głowie kosmykiem włosów, który jakby przecząc prawom grawitacji zdawał się sterczeć nad jej uchem – Jak długo spałam?
- Trzy godziny. Wyszedłem tylko na chwilę po notatnik. Wolałem tu być na wypadek, gdybyś… - Lysander nie dokończył myśli, spojrzał na Emmę ze zmartwieniem. - Jak się czujesz?
- Skołowana. – Emma dobrała słowo, które, jak uznała, w największym stopniu oddawało jej stan – To było takie dziwne. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się zachowywałam. – nagle coś sobie uświadomiła i poczuła się bardzo zakłopotana – Biedna Violetta, musiałam ją śmiertelnie przerazić. Przepraszam cię, ja naprawdę nie wiem, skąd się to wzięło.
Lysander prychnął, jakby ze złością i zamknął notatnik.
- W żadnym wypadku mnie nie przepraszaj. – powiedział mężczyzna i sięgnął po dłoń zaniepokojonej jego reakcją Emmy, by delikatnie ją uścisnąć. – To co się stało, to tylko i wyłącznie moja wina.
- Jak to?
- To nie był twój strach, tylko mój. Nieświadomie pozwoliłem, byś go ode mnie zabrała i by rósł w tobie… To nigdy nie powinno się wydarzyć. Wybacz mi.
Emma patrzyła na niego w milczeniu.
- Nawet nie wiem co właściwie mam ci wybaczyć. – przyznała wreszcie – Jak to „twój strach”?
Westchnął, próbując pozbierać myśli.
- Moje emocje wpływają na ludzi z mojego otoczenia. Na bliskich mi ludzi. Łowcy są na to odporni więc zdążyłem o tym zapomnieć… dopiero Rozalia mi przypomniała. Miałem nadzieję, że zdolność ta w pewnym stopniu zdążyła zaniknąć, jednak się myliłem. Tamtej nocy byłem zupełnie przerażony, a ty znalazłaś się bardzo… bardzo blisko mnie. – w jego oczach Emma dostrzegła, że jest kompletnie zdezorientowany i zagubiony – Nie podejrzewałem, że między nami pojawi się aż tak intensywna więź i byłem nią tak… zafascynowany, że na śmierć zapomniałem o tym, że w moim stanie psychicznym może to dla ciebie być… co najmniej niebezpieczne. Myślę, że lepiej będzie, jeśli zachowamy pewien dystans, dopóki nie nauczę się przy tobie kontrolować.
Lysander na chwilę przerwał swój monolog. Odezwał się dopiero po głębszym namyśle.
- A jak się czujesz teraz?
- Do tej chwili byłam spokojna, teraz trochę… trochę mi smutno.
Mężczyzna mruknął coś gniewnie pod nosem.
- Wygląda na to, że nawet teraz wyczuwasz moje emocje.
- Ten smutek… jest twój?
- Tak.
- Skąd się bierze?
- Z myśli, że będę musiał przez jakiś czas unikać twojego towarzystwa. – jego szczerość zaskoczyła Emmę. Ścisnęła jego dłoń.
- A jeśli ci powiem, że… tego nie chcę?
- Odpowiem, że nie widzę innego wyjścia.
- Być może będzie ci łatwiej zorientować się, czy twoje próby działają, jeśli będę w pobliżu.
- Wolałbym nie ryzykować, że znowu doprowadzę do czegoś takiego.
- Jednak nie trzeba ci było dużo czasu, bym się uspokoiła. – przypomniała mu Emma.
- To prawda, jednak…
- Myślę, że nie powinniśmy się rozdzielać. Powiem ci, jeśli coś będzie nie tak. Inaczej nigdy się nie dowiesz, czy to cokolwiek daje.
- Być może to wcale nie jest konieczne. Po powrocie z Indii prawdopodobnie wrócisz do domu, jeśli tylko uda się wynegocjować dogodne warunki.
Emma poczuła ukłucie w sercu które przypomniało jej o decyzji, którą musi podjąć. Jeszcze do niedawna wybór dla niej nie istniał, a teraz, im dłużej przebywała w towarzystwie Lysandra, tym stawał się on dla niej trudniejszy. Niemniej… Chciała się upewnić, że w ogóle ma pomiędzy czym wybierać.
- Lysandrze? – od razu na nią spojrzał – A gdybym ci powiedziała, że… Ja… - zacięła się, słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
- Tak? – zachęcił ją łagodnie.
- Jeszcze nie wiem, co zrobię. – dokończyła cicho.
Mężczyzna patrzył na nią w milczeniu. Dłonią dotknął jej miękkiego policzka i cicho westchnął.
- Emmo… Nie wiem, czy to prawda. Nie to, że poddaję w wątpliwość twoje intencje. Ty doskonale wiesz, co chcesz zrobić, po prostu…
Kobieta spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. Przez jego twarz w jednej chwili przemknęło tyle sprzecznych emocji. Widać było, że Lysander ze sobą walczy. Spojrzał jej w oczy z rezygnacją.
- Po prostu to ja nie chcę, żebyś to zrobiła.

***

Kolejnego dnia Emma wiedziała już, że przed wyrzutami sumienia nie uda jej się uciec. Cała poprzednia noc była nieustającą walką z własnymi myślami. Dodawała sobie otuchy, ściskając w dłoniach dwa małe przedmioty – wisiorek z aparatem w jednej, pierścionek w drugiej. Ważyła je w dłoniach, przekładała z ręki do ręki i liczyła na nagłe olśnienie, które nie chciało nadejść.
Kto by pomyślał, że tak bardzo to wszystko skomplikuję?
Próbowała przywoływać w myślach twarz i głos Armina i boleśnie zdała sobie sprawę, że tak wyraźny obraz zdążył się już nieco zatrzeć.
Czy też mnie zapominasz?
W umyśle Emmy zaświtała myśl, że Armin w końcu po prostu się podda i przestanie jej szukać. Jej narzeczony był uparty, jednak na jak długo starczy mu tego uporu? Na rok, dwa, pięć lat? Może urządzi jej symboliczny pogrzeb, a może nigdy nie straci nadziei?
Niezależnie od tego, co zdecyduję, będę musiała wrócić, chociaż na chwilę. Stanąć przed tobą i powiedzieć, że… nie musisz się o mnie martwić. Tego bym ci nigdy nie zrobiła. Nie zniknęłabym na zawsze wiedząc, że mogę się z tobą pożegnać. Wróciłabym, by cię zobaczyć, chociaż ten ostatni raz. Być może to zraniłoby cię mniej.
Ku zaskoczeniu Emmy, rozważanie odwrotnego scenariusza było dla niej jeszcze trudniejsze.
Nie tylko ze względu na Lysandra. Po prostu ciężko było jej wyobrazić sobie opuszczenie tych czasów. Przypomniała sobie słowa Iris: „Z czasem poznasz, gdzie naprawdę należysz”. Czy to możliwe, że jej przeznaczeniem było się znaleźć właśnie tutaj? Czy wszechświat próbował naprawić jakiś błąd, przez który urodziła się o sto siedemdziesiąt cztery lata za późno?
Tyle pytań, a odpowiedzi jakby ciągle brak.
Emma wiedziała, że potrzebuje z kimś poważnie porozmawiać, jednak gdy zapukała do drzwi pokoju Rozalii, odpowiedziała jej cisza. Było wczesne popołudnie, nienaturalnie ciepłe jak na tę porę roku i Emma pomyślała, że być może znajdzie dziewczynę w ogrodzie. Nie pomyliła się – Rozalia leżała rozciągnięta na kraciastym kocu z jakąś książką, chyba tomikiem poezji. Emma, owinięta szalem, podeszła do niej z tyłu i po prostu przysiadła obok. Rozalia spojrzała na nią, mrużąc złote oczy w słońcu.
- Emmo! Przyszłaś popatrzeć?
Dopiero teraz Emma zwróciła uwagę na to, że Rozalia obserwowała z dystansu Kastiela i Lysandra, którzy podskakiwali dookoła siebie jak w dziwnym tańcu, połączonym ze sztukami walki.
- Co oni robią?
- Korzystają z pogody i urządzili sobie mały sparing.
- Och? To raczej nie przypomina typowej walki.
- Znają się na wylot, dlatego tak to wygląda. Mogłabym na nich patrzeć godzinami. – Rozalia westchnęła znad swojej lektury i wbiła uważne spojrzenie w Emmę, zadzierając głowę i przysłaniają oczy dłonią, z lekkim grymasem na ślicznej twarzy – Może wreszcie uda mi się dowiedzieć, co się między wami wydarzyło? Przysięgam, że czuję się pominięta.
- Hm, przykro mi. To dlatego, że czuję się taka… zdezorientowana. Sama nie umiem sobie wszystkiego poukładać, a co dopiero…
- Nie pomogę ci, jeśli mi nie opowiesz.
- Masz rację. – Emma milczała próbując zebrać myśli. W oddali Kastiel wykonał półobrót i spróbował podciąć Lysandra, jednak ten zdążył się asekurować i nie stracił równowagi od razu – zdążył uczepić się koszuli przyjaciela, jednocześnie pozbawiając go równowagi, przez co obaj Łowcy wylądowali na trawniku. – Nie mam pojęcia, od czego zacząć. – wyznała wreszcie Emma.
- Powiedziałabym, że od początku, ale to ja. – zironizowała Rozalia i rzuciła Emmie uśmiech, by złagodzić nieco swoją odpowiedź.
- Masz rację, tylko… to nie takie proste.
- Chociaż spróbuj. Co się dzieje? Całowaliście się, prawda?
Emma poczuła, że uchodzi z niej powietrze.
- Tak.
- No to, w czym problem? Jesteście małżeństwem, to normalne.
- Wiesz, że nic w tym nie jest normalne. Muszę wybierać między dwoma mężczyznami.
Rozalia chwilę przyglądała jej się z uwagą.
- Między Lysandrem a Kastielem? Czy chodzi o Nataniela?
- Co? Nie, nie! Chodzi o mojego narzeczonego… o Armina.
- Mówisz o tym, który… - Rozalia zawahała się, jakby nie wiedziała jak ubrać w słowa myśl „martwy narzeczony”.
- On żyje. W, hm, w pewnym sensie.
Rozalia uniosła z niedowierzaniem brew.
- Uwierz mi, Emmo, że różne rzeczy już w życiu widziałam, ale pierwszy raz słyszę o kimś w pewnym sensie żywym.
- Uch.
Nie wiedziałam, że półprawdy mogą być tak frustrujące.
- Jeśli plan Nataniela wypali, po podróży do Bombaju będę mogła do niego wrócić. Tylko już sama nie wiem, czy tego chcę.
I nie wiem, na ile faktycznie są to moje wątpliwości.
- Ach, więc o to chodzi.
- Tak, niestety.
- Wiesz, trudno mi powiedzieć, co uważam za właściwie. Nigdy nie znałam Armina. Jeżeli nie zdradzisz mi więcej szczegółów, nie będę ci mogła dobrze doradzić.
Właściwie, co mi szkodzi? Ona walczy z demonami, podróże w czasie nie powinny jej się wydać aż tak niedorzeczne.
- To będzie dłuższa historia.
Rozalia uśmiechnęła się w odpowiedzi. Emmie przypomniała jej się inna ich rozmowa w pokoju Rozalii.
- Mnie to nie przeszkadza.

***

Rozalia wysłuchała całej historii Emmy, praktycznie wcale jej nie przerywając. Spędziły na kocu sporo czasu, zanim Emma dotarła wreszcie do końca swojej historii. Rozalia sprawiała wrażenie bardzo skupionej na jej opowieści - dopytywała o szczegóły, prosiła o wyjaśnienie, gdy coś wydało jej sie niejasne albo niespójne. Wysłuchała jej do końca, aż na ich kocu zrobiło się przenikliwie zimno - nawet nie zauważyły, kiedy Lysander i Kastiel skończyli swój sparing, a w ogrodzie zrobiło się pusto. Rozalia bez słowa wstała wreszcie z koca zabierając swoją książkę i podziękowała Emmie za zaufanie. Zaproponowała, by weszły do środka zanim się rozpada, ale Emma powiedziała, że posiedzi jeszcze chwilę. W jej głowie wciąż kołatało się wypowiedziane przez Rozalię zdanie, które dla niej miała na zakończenie. Emma nie przestawała o nim myśleć nawet na sekundę, starała się je przetrawić, gdy Rozalia wstała już dawno z koca i odeszła w stronę Instytutu. Emma wpatrywała się w jej oddalające się plecy, nie mogąc przestać analizować jej słów.
„Nie czyń nikomu prezentu z własnej duszy.”
Nie poświęcaj się dla zasady. Nie poświęcaj swojej miłości. Nie bądź tchórzem.

Na koc spadły pierwsze krople deszczu. Najpierw pojedyncze, potem Emma została otoczona przez setki kropel i towarzyszący im jednostajny szum.
Juz wiedziała, co zrobi.



piątek, 22 czerwca 2018

Część dziewiąta: Zmartwychwstanie

          Kolejnego wieczoru Emma zamierzała szybciej położyć się spać. Nawet nie dlatego, że była szczególnie zmęczona; po prostu od kiedy w południe Rozalia, Kastiel i Lysander opuścili Instytut, by zająć się jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawą, Emma czuła się w budynku jeszcze bardziej obco niż zwykle. Kolacja była nieznośną próbą przetrwania w towarzystwie Amber, która zdawała się przyjąć wobec Emmy taktykę traktowania jej jak powietrze. Kobiecie by to nie przeszkadzało, gdyby nie dziwne uwagi, rzucane przez blondynkę, niby to mimochodem. Z drugiej strony miała Melanię, która potrafiła swoją wrogość do niej maskować przy Natanielu wystarczająco dobrze, by nie wzbudzać jego podejrzeń - jednak rzucała jej mordercze spojrzenia, gdy tylko ten choć na chwilę odwrócił wzrok. Zakleszczona pomiędzy nimi Emma czuła się jak w potrzasku i kompletnie straciła apetyt, przez co jako pierwsza odeszła od stołu. Własny pokój był jedynym miejscem, gdzie przyszło jej do głowy się zaszyć, choć droga do niego nie zawsze należała do najłatwiejszych.
Poprzedniego wieczoru chociażby, po kolacji, gdy Lysander odprowadzał ją do jej pokoju, w mroku korytarza kobieta dostrzegła wyraźnie zarys dwóch osób przylegających do siebie tak ściśle, jakby wbrew wszelkim prawom fizyki zamierzały stopić się w jedno. Emma z początku przekonana, że to Amber, chciała nie zwracać na to uwagi, jednak gdy wybitnie skrępowani minęli z Lysandrem całującą się parę szybko przekonała się, że relacja Leo i Rozalii nabrała wreszcie rumieńców – prawie tak intensywnych jak te, które wykwitły na policzkach jej męża, gdy zorientował się, że jedną z niezwracających najmniejszej uwagi na otoczenie osób jest jego rodzony brat. Gdy tylko Emma znalazła się w pokoju starała się jak mogła, by odegnać od siebie upierdliwie powracającą wizję tego, co działo się pomiędzy parą na korytarzu i co prawdopodobnie jeszcze się wydarzy. Samotność zaczynała dawać o sobie znać coraz bardziej i Emma usilnie walczyła z nasuwającymi się na myśl dziwnymi myślami, w których Lysander zdawał się odgrywać znaczącą rolę.
O, nie, nie, nie, Emmo, panuj nad sobą, na litość.
Szybko przywołała się do porządku i w oczekiwaniu na Violettę zajęła się wyciąganiem spinek z włosów. Jedna po drugiej spadały na toaletkę uderzając o siebie z metalicznym, subtelnym brzęknięciem. Emmie ten dźwięk z czymś się skojarzył. Przypomniała sobie swoją noc poślubną, czuła niemalże obecność Lysandra, jego łagodne ruchy i to, jak raz po raz przez nieuwagę muskał dłońmi skórę na jej karku. Na wpół świadoma pogrążyła się we własnych myślach, gdy do jej pokoju weszła, a właściwie wpadła, Violetta. Emma podskoczyła jak przyłapana przez rodziców nastolatka i już otworzyła usta, by ofuknąć Violettę, lecz gdy spojrzała na nią, szybko je zamknęła. Oczy Violetty były rozszerzone strachem, z rozchylonych ust dobywało się udręczone sapanie, jakby dziewczyna pokonała biegiem przynajmniej połowę korytarzy Instytutu.
- Violetto! Co się…
- Emmo, szybko! Lysander!
Głosy obydwóch kobiet zbiegły się ze sobą w czasie, przez co Emma nie zareagowała od razu. Dopiero, gdy Violetta wykonała ponaglający gest, rzuciła na toaletkę kilka spinek, które wcześniej zdążyła wyjąć z koka. Włosy rozsypały się po jej plecach, gdy podbiegła do drzwi i ruszyła korytarzem w ślad za Violettą, ledwo dotrzymując jej kroku.
- Mów, co się dzieje? – rzuciła, nie kryjąc zdenerwowania.
- K-Kastiel i Rozalia przed chwilą wrócili… z Lysandrem. Jest ranny i nieprzytomny, jakiś wypadek… Przybiegłam, jak tylko się dowiedziałam, co się stało.
Emma poczuła mroźne macki strachu, powoli oplatające jej wnętrzności.
- Gdzie teraz jest?
- Zabrali go do skrzydła szpitalnego, tam gdzie i ty leżałaś.
Violetta gwałtownie skręciła w jedną z odnóg głównego korytarza, przez co Emma prawie na nią wpadła. Przy jego końcu znajdowały się drzwi, pod którymi tłoczyło się kilka osób, rozmawiających przyciszonymi głosami. Gdy podeszła bliżej od razu dopadła jej Rozalia, rzucając jej się na szyję.
- Emmo!...
Kobieta krótko odwzajemniła uścisk. Ubranie Rozalii przesiąknięte było zapachem krwi, potu i październikowej nocy.
- Co się stało? – zapytała szybko.
- Wpadliśmy w zasadzkę. – odpowiedziała kobieta, odsuwając się nieco od Emmy – Lysander został ranny. Ale nie martw się, to nic…
- Ty krwawisz! – Emma z przerażeniem dostrzegła plamę krwi na boku męskiego ubrania, które miała na sobie Rozalia, zapewne dla zapewnienia sobie swobody ruchów. Kobieta powędrowała wzrokiem do rany, na którą zwróciła uwagę Emma. Przyłożyła do niej odruchowo dłoń.
- To nic takiego, ledwie zadrapanie.
- Mogę zobaczyć Lysandra?
Rozalia wymieniła nerwowe spojrzenie ze stojącym nieopodal Kastielem, który jak zwykle trzymał się na uboczu. Koszulę miał całą uwalaną krwią. Wzruszył ramionami. Dopiero teraz Emma zwróciła uwagę na szeroką krwawą smugę, ciągnącą się przez korytarz i znikającą za drzwiami. Przeszył ją dreszcz gdy dotarło do niej, że ślad musi znaczyć całą trasę, po której wleczono tutaj Lysandra. Rozalia, widząc jej rozszerzone przerażeniem oczy szybko położyła jej dłoń na ramieniu.
- Emmo, to nie jest dobry pomysł. Do jutra znacznie mu się poprawi, on…
- Muszę go zobaczyć. Dajcie mi przejść!
Emma poczuła nagłą panikę, rosnące w piersi przerażenie. Ile krwi musiał stracić? Czy to możliwe, że on jeszcze w ogóle żyje? Zrobiła krok w stronę drzwi czując, że jeżeli szybko się nie uspokoi, wpadnie w histerię. Rozalia coś do niej mówiła, ale Emma jej nie słyszała. Na widok krwi zaczęło dzwonić jej w uszach.
Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich Nataniel. Wyglądał na… zmęczonego. Kiedy jego wzrok padł na Emmę, zmarszczył brwi.
- Emmo? Co tutaj robisz?
- Chcę zobaczyć mojego męża.
- Nie teraz.
- Wpuść mnie, Nataniel!
- Emmo, posłuchaj mnie. To nie jest…
Nataniel próbował złapać ją za przedramię, jednak uniknęła jego uścisku i korzystając z jego chwilowej dezorientacji zanurkowała pod jego ramieniem, by dostać się do pokoju.
Widziała go tylko przez parę sekund, czas wystarczający Natanielowi, by chwycić ją pod rękę, odciągnąć od progu i zatrzasnąć drzwi, jednak obraz Lysandra wbił się jak klin w umysł Emmy.
Od razu odszukała wzrokiem mężczyznę, nad którym pochylał się uzdrowiciel. Był nagi od pasa w górę, jego białe włosy były pozlepiane od krwi pochodzącej z rany na głowie, na policzku Lysandra rozlał się wielki krwiak. Jego bok wyglądał, jakby ktoś wyrwał z niego większość mięśni; był olbrzymią, poszarpaną raną. Ramię było przebite na wylot, Emma mogłaby przysiąc, że przez ten ułamek sekundy była w stanie dostrzec upiorną biel kości. Była przekonana, że patrzy na trupa. Żaden człowiek nie byłby w stanie ponieść takich obrażeń i przeżyć.
Dzwonienie w uszach zamieniło się w eteryczny szum, kiedy Nataniel zasłonił jej sobą pole widzenia i zatrzasnął drzwi. Była pewna, że ktoś coś do niej mówi, ale nie rozumiała słów. Poczuła posmak żółci w ustach, zanim zwymiotowała na przód eleganckiej kamizeli Nataniela, całej wyszywanej w roślinny motyw. Mężczyzna powstrzymał ją przed upadkiem, krzyknął coś w czyimś kierunku i jego miejsce zastąpiła Rozalia, która odsunęła Emmę na bok, gdzie kobieta osunęła się po ścianie na podłogę jak kukiełka, której ktoś przeciął sznurki. Zaniosła się histerycznym szlochem, który ani trochę nie łagodził rozrywającego bólu. Wpatrywała się w swoje dłonie, drżąc jak w febrze. Miała ochotę czymś w kogoś rzucić, wrócić do swojego pokoju i doszczętnie go zdemolować, rwać włosy z głowy i kogoś zabić.
Szloch zamienił się w rozpaczliwy, przepełniony bólem krzyk, gdy Emma poczuła, że ktoś wymierzył jej siarczysty policzek. To zaskoczyło ją tak bardzo, że aż się zapowietrzyła. Spojrzała w kierunku Rozalii, odruchowo rozmasowując twarz i na sekundę odzyskując nad sobą panowanie. Rozalia patrzyła na nią przepraszająco.
- Wybacz mi, ale inaczej mnie nie słuchasz. Emmo, on nie umarł. Słyszysz? Nie-u-marł!
Emma jej nie uwierzyła i Rozalia natychmiast odczytała to z jej spojrzenia. By powstrzymać kolejny atak histerii, szybko dodała:
- Słuchaj mnie uważnie, bo będę musiała znowu cię walnąć. Lysander  żyje i jakkolwiek wydaje ci się to niemożliwe, nic mu nie będzie. Tkanka całkowicie się zregeneruje w przeciągu tygodnia, maksymalnie dwóch. Jest Nocnym Łowcą, chyba o tym nie zapomniałaś? Jutro będzie to wyglądać o wiele lepiej, dlatego nie chcieliśmy, żebyś tam dzisiaj wchodziła… Emmo, nie pocieszam cię, mówię prawdę. Jemu nic nie będzie. Rozumiesz mnie?
-  Zregeneruje? On… Przecież..! – jęknęła Emma rozpaczliwie, przed oczami stanęła jej rana na jego boku. Powtórnie ją zemdliło.
- Wiem, jak to wygląda. I wiem co mówię. Potwierdź, że zrozumiałaś.
Emma powoli skinęła głową. Chciała wierzyć w słowa Rozalii, w jej opanowanie. Jej wzrok odruchowo powędrował w głąb korytarza, do smugi krwi, lecz Rozalia odwróciła jej twarz z powrotem w swoją stronę, nie pozwalając jej wrócić spojrzeniem w tamto miejsce.
- Nasi uzdrowiciele mają specjalne metody, które współpracują z naturalną skłonnością ciał Łowców do samoregeneracji. Specjalne mikstury znacznie przyspieszają ten proces. To tylko tak wygląda. Jego serce wciąż biło, gdy go tu przyprowadziliśmy, więc Lysander żyje. Emmo, słuchasz mnie?
Kiwnęła głową, choć zaczęła też wyłapywać strzępki innej rozmowy, toczącej się nieopodal. Nataniel mówił coś bardzo szybko do Violetty.
- Chodźmy stąd. Będziemy spać razem, w porządku?
Emma znów kiwnęła głową. Czuła się dziwnie otępiała, jakby bodźce z zewnątrz docierały do niej z kilkusekundowym opóźnieniem. Podniosła się, gdy Rozalia pociągnęła ją w górę. Łowczyni objęła ją ramieniem i poprowadziła za załom korytarza, w stronę jej pokoju.
- … to zrobiłaś! Nierozważne, nierozsądne, zwyczajnie bezmyślne! Odwiedziłaby go jutro, gdy jego stan się poprawi!
Emmie udało się spojrzeć w stronę poczerwieniałego na twarzy Nataniela, który przelewał całą swoją złość na Violettę. Kobieta miała ochotę stanąć w jej obronie, ale odkryła, że nie może znaleźć w sobie wystarczającej siły, by się odezwać. Rozalia mocniej ścisnęła jej ramię, a potem były już za daleko, by mogła cokolwiek zrobić.
Kiedy wróciły do pokoju Emmy, ten wydał jej się drastycznie inny niż ten, który opuszczała przed kilkunastoma minutami. Nagle wszystko jawiło jej się jako upiorne i wrogie. Usiadła w fotelu i tam już została, tak jak posadziła ją Rozalia. Niezależnie od słów Łowczyni, o czaszkę Emmy nie przestawał obijać się obraz leżącego bez życia Lysandra.
Nawet nie zauważyła momentu, kiedy znalazła się w swoim łóżku, ale ktoś ją musiał rozebrać i w nim położyć. Po prostu tego nie pamiętała.
Rozalia położyła się za nią i przytuliła do pleców Emmy, obejmując ją w pasie. Jej obecność, wyrównany oddech tuż przy uchu, dodawał Emmie otuchy. Łowczyni mówiła coś jeszcze do Emmy, mruczała do ucha jakieś kojące słowa, jednak Emma słuchała ich bezmyślnie. Po jej policzkach spłynęło jeszcze kilka łez, wsiąkając w poduszkę. Odsuwała od siebie upiorną wizję tak uporczywie, że wreszcie udało jej się zapaść w głęboki sen, z którego nie ocknęła się aż do świtu.

***

Rankiem Emma myślała tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w skrzydle szpitalnym. Nie poszła na śniadanie, bo wiedziała że i tak nie przełknie ani kęsa. A poza tym obawiała się, że może to śniadanie znowu zwrócić. Pamiętała, co mówiła jej Rozalia o szybkiej regeneracji, ale sama widziała w jakim stanie był Lysander poprzedniego wieczoru i podświadomie oczekiwała, że zobaczy coś podobnego.
Rozalia ogłosiła, że sama musi coś zjeść bo kona z głodu i puściła Emmę samą do lecznicy. Jej spokój mógł być udawany, lecz i tak pomógł Emmie w odzyskaniu jako – takiej równowagi po tym, czego została świadkiem. Kobieta poszła w stronę skrzydła szpitalnego niepewnym krokiem, to przyspieszając, to zwalniając. Była już prawie pod samymi drzwiami, gdy doszła do wniosku, że nie da rady. Zawróciła, by pozbierać myśli. Ruszyła korytarzami Instytutu, zupełnie nie myśląc o kierunku w jakim zmierzała, aż wreszcie doszła do kuchni. Przyszło jej do głowy, że skoro już tu jest, to może poprosić Iris o świeże kwiaty dla Lysandra i z tą myślą uchyliła drzwi do pomieszczenia.
- Iris? – powiedziała na głos, nie widząc nigdzie śladu kobiety.
- Tutaj! – usłyszała w odpowiedzi. Spojrzała w miejsce, skąd dochodził głos i zastała Iris, usiłującą wyzbierać spod stołu rozsypany po całej podłodze  groch. Emma od razu przykucnęła, by jej pomóc. Razem szybko się uwinęły. Iris wrzuciła właśnie ostatnie ziarna do papierowej torebki, gdy mruknęła:
- Dziękuję za pomoc. Dzisiaj wszystko leci mi z rąk.
Emma nic nie odpowiedziała i usiadła za stołem. Iris zmierzyła ją spojrzeniem, w którym wyraźnie dominowało współczucie.
- Zrobię ci napar z ziół. Poczujesz się lepiej.
- Dziękuję. Masz rację.
Emma w milczeniu obserwowała, jak Iris krząta się po kuchni. Kilka minut później Szkotka postawiła przed Emmą kubek wypełniony aromatycznym napojem. Sama usiadła po drugiej stronie stołu na drewnianej ławie, popijając swoją porcję ziół.
- Jak się trzymasz? – zagaiła Iris.
Emma wzruszyła ramionami.
- Chyba źle. – poczuła nagle silną potrzebę zwierzenia się komuś, wyrzucenia z siebie tego, co zaszło ubiegłego wieczoru. Wiedziała, że Iris jej wysłucha. – Myślałam… nie, byłam pewna, że on nie żyje. Wszędzie była jego krew. Na ich ubraniach, na podłodze, wszędzie. – Emma poczuła, że zaczyna drżeć. Iris przykryła jej spoczywającą na kubku dłoń własną, by dodać jej otuchy. Do pewnego stopnia nawet podziałało. – Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że ja… To przez tę myśl, że zginął i to w tak potworny sposób. Ale przez ten czas, gdy byłam pewna, że go straciłam… - Emma wzięła głęboki wdech – To było takie przerażające uczucie.
- To nic dziwnego. Przecież to twój mąż. I dobry człowiek.
- Tak, ale… To nie dokładnie to. Przecież go nie kocham. Nie poślubiłam go z miłości.
- Wcale nie musisz. Pewne rzeczy przychodzą z czasem.
- To nie tak. Ja wciąż kogoś kocham, Iris. Kogoś innego.
Iris skinęła głową, jakby z namysłem. Pociągnęła łyk ze swojego kubka, wciąż trzymając Emmę za rękę.
- Jak on miał na imię?
- Kto?
- Twój narzeczony.
Miał?
Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tego, że inni używają wobec niego czasu przeszłego. Przecież on ciągle jest – czy może raczej będzie, jeśli wziąć pod uwagę czas – żywy.
- Armin. – Emma tak dawno nie wypowiadała na głos jego imienia, że poczuła się z tym dziwnie.
- Rozumiem. Nie chcę ci prawić morałów, ale… Uważam, że  powinnaś zacząć iść do przodu. Musisz dalej żyć, Emmo. Armin by nie chciał, byś żyła wspomnieniami.
Emma przez chwilę patrzyła na Iris bez słowa.
- On nie umarł, nie do końca. Mogę go jeszcze odzyskać.
Emma nie wiedziała, dlaczego to powiedziała. Może to ciężar tajemnicy, którą skrywała stał się nagle zbyt duży, może to chwilowa słabość, a może to, jak dobrą słuchaczką była Iris. A może wszystkie te rzeczy jednocześnie sprawiły, że Emma powiedziała Iris wszystko. O tym, że jest z przyszłości, w której istnieje jej narzeczony. O swoim poprzednim życiu, o naszyjniku z zawieszką w kształcie aparatu fotograficznego i o szafie, którą dostała od niego jako prezent urodzinowy. Mówiła nieprzerwanie, nie dbając już zupełnie o to, czy Iris uzna ją za wariatkę, czy też nie.
A Szkotka słuchała w milczeniu, nie przerywając Emmie ani razu jej opowieści. Słuchała uważnie i z powagą, aż ich napary ziołowe zdążyły ostygnąć, a słońce przesunęło się o kilka stopni w swojej wędrówce po niebie, skryte za grubą warstwą sinych chmur.
Milczała też dłuższą chwilę po tym, jak Emma skończyła mówić. W ciszy wstała z miejsca i podeszła do jednej z szuflad. Emma z zaskoczeniem zauważyła, że Iris podważa nożem, a potem wyjmuje podwójne dno i wydobywa ze środka jakiś przedmiot, owinięty kraciastym kawałkiem materiału. Zabrała go i położyła na stole przed zdumioną Emmą. Kobieta nie śmiała go tknąć, póki Iris nie wykonała zachęcającego gestu.
- Śmiało.
Emma dotknęła płaskiego pakunku i delikatnie odsunęła brzegi materiału, odsłaniając to, co było w nim ukryte.
Chwilę jej zajęło zdanie sobie sprawy z tego, na co patrzy.
Wzięła do ręki plastikowe opakowanie i zaczęła oglądać je ze wszystkich stron, jakby chcąc doszukać się śladów mistyfikacji. Wreszcie je otworzyła, by na własne oczy zobaczyć jego zawartość – gdy to zrobiła, ze środka wyfrunął złożony na pół bilet z koncertu.
Patrzyła na świetnie zachowany egzemplarz kolekcjonerskiej edycji albumu Joy Division „Closer”. Wydano go w 1980 roku, o czym informował nadruk z tyłu opakowania – tam, gdzie wśród listy utworów rzuciło się Emmie w oczy Love will tear us apart.
Emma nie zapytała, skąd Iris to ma, jak to możliwe ani o co tutaj chodzi. W milczeniu przyglądała się białej okładce płyty i niepokojącej czarno – białej fotografii, która ją zdobiła.
Powiedzieć, że kompletnie ją zamurowało, to jak nie powiedzieć nic.
Ciszę przerwała wreszcie Iris.
- Urodziłam się w Stanach Zjednoczonych Ameryki 15 sierpnia 1975 roku, w Bostonie. Moja matka była córką osobliwej pary. Moja babka była sanitariuszką w II wojnie światowej. Przeniosła się w czasie do Szkocji, w czasy krwawych powstań i związała się z moim dziadkiem, Jamesem. Zmuszona do powrotu do swoich czasów urodziła moją matkę w Bostonie, a gdy ta była już dorosła, sama wróciła do Szkocji, by odszukać ukochanego. Mama widziała ją wtedy po raz ostatni. Sama nie miała jej umiejętności przenoszenia się w czasie… Ale ja, jako jej wnuczka, będąc nastolatką odkryłam w sobie pewną niewyjaśnioną tęsknotę za Szkocją. Mając osiemnaście lat pojechałam na wycieczkę do Inverness, by zobaczyć na własne oczy kamienny krąg z opowiadań mamy, Craigh na Dun, przez który podróżowała babcia. Gdy zbliżyłam się do kamienia, ten zdawał się do mnie szeptać  - pamiętam tylko, że wiedziona instynktem położyłam na nim dłoń… Ocknęłam się w roku 1819. Moim jedynym majątkiem była kupiona właśnie ta płyta, którą trzymasz i bilet na koncert, na który, rzecz naturalna, nigdy nie poszłam. Przez jakiś czas zostałam w Szkocji, gdzie nagle poczułam się jak w domu. Całe życie znałam gaelicki, choć nigdy się go nie uczyłam, mówiłam z charakterystycznym, twardym akcentem, który śmieszył moich znajomych. I dopiero wtedy odnalazłam swój dom, Emmo. Dziesięć lat później byłam już w Anglii, wiedziona ciekawością. Resztę już znasz.
Iris przerwała opowieść. Emma starała się przetrawić informacje, którymi ją zarzuciła. Wreszcie Szkotka uśmiechnęła się i spojrzała na Emmę wesoło.

- Jesteś... Jesteś?...
- Jesteśmy Podróżniczkami, Emmo. Jak wielu ludzi, którzy jednak nigdy nie będą mieli okazji się o tym przekonać. I jeśli chcesz znać moje zdanie, nie wybrałabym dla siebie innego życia.
Emma od dłuższej chwili patrzyła na nią z półotwartymi ustami. Wreszcie otrząsnęła się z pierwszego szoku.
- Och, Iris!... – wydusiła tylko i pochyliła się nad stołem, by objąć kobietę. Ta odwzajemniła uścisk mocno i serdecznie.
- Bierz życie takim, jakie jest, Emmo. – powiedziała jeszcze we włosy dziewczyny, a gdy odsunęła ją od siebie, otarła jeszcze kąciki jej oczu z łez, które nie wiadomo kiedy zdążyły się tam zebrać – Wszystko będzie dobrze. Z czasem sama poznasz, gdzie naprawdę należysz.

***

Emma czuła się jakby kilka kilogramów lżejsza gdy po godzinie wróciła pod drzwi lecznicy, ściskając w dłoni szklarniowe kwiaty, które dała jej Iris. Starsza kobieta musiała wręcz przeganiać Emmę, która najchętniej spędziłaby resztę dnia, dzieląc sie z Iris swoją historią i wysłuchując jej - do tej pory nikt o niej nie wiedział, nawet Nataniel.

- Idź do niego. Będziemy mieć na to czas. - powiedzisla wreszcie Szkotka, wciskajac Emmie w dloń kwiaty i wypychając ją za kuchenny próg.
Bukiecik był mały, ale Emma miała nadzieję, że poprawi on Lysandrowi humor, gdy tylko ten się obudzi. Wślizgnęła się do środka i od razu podeszła do łóżka, gdzie leżał Lysander. W pobliżu nie widziała żadnego wazonu, więc położyła kwiaty na stoliku i przyjrzała się śpiącemu mężczyźnie z ulgą. Rozalia miała rację – jego stan wyraźnie się poprawił. Rany były co prawda skryte pod opatrunkami, jednak krwiak na jego policzku wyraźnie wyblakł, a oczyszczone z krwi i brudu białe włosy rozsypały się po poduszce. Nie był już tak upiornie blady, oddychał równomiernie, a z jego twarzy promieniował spokój. Emma powędrowała wzrokiem wzdłuż jego ramienia, do spoczywającej na kołdrze dłoni. Widok obrączki na jego palcu niespodziewanie ją poruszył i nagle uświadomił, jak dalece związała swój los z tym mężczyzną. Sięgnęła do jego ręki i ujęła delikatnie w swoją, chcąc sprawdzić temperaturę jego ciała. Dłoń była przyjemnie ciepła, Emma ścisnęła ją delikatnie, jednak nie doczekała się żadnej reakcji. Zastanawiała się, czy miałoby sens odezwanie się do niego. Najprawdopodobniej i tak niczego nie słyszy, a poza tym nierozsądnie byłoby go budzić.
- Zamierzasz znowu zwymiotować, stać tak nad nim do jutra, czy co? Nie masz innych zajęć?
Emma odskoczyła od Lysandra, przestraszona nagłą reakcją. Potrzebowała chwili, by sobie uświadomić, że to nie on się do niej odezwał. Rozejrzała się po pomieszczeniu i jej wzrok padł na Kastiela. Siedział na parapecie okna, w pewnym oddaleniu od łóżka przyjaciela, przez co z początku w ogóle go nie zauważyła. On jednak ze swojego miejsca widział ją doskonale i aktualnie mierzył spojrzeniem, w którym znudzenie mieszało się z irytacją – jakby sama jej obecność działała mu na nerwy.
- Chciałam… - zacięła się Emma. Nie miała bladego pojęcia, jak z nim rozmawiać, by nie wpakować się na minę – Ech… To ja przyjdę później. – rzuciła i od razu odwróciła w stronę drzwi.
- Czekaj.
Emma zatrzymała się w pół kroku i zwróciła w stronę Kastiela. Mężczyzna zeskoczył z parapetu na podłogę i zrobił krok w jej stronę.
- Po co tutaj przyszłaś? – zapytał chłodno. Emma wzruszyła ramionami.
- Chciałam go zobaczyć.
- To siadaj. – Kastiel zrobił ruch głową w stronę krzesła, spoczywającego przy łóżku Lysandra – Ja nie gryzę.
- Tylko zjadasz w całości? – wypaliła Emma bez sensu. Widząc brak reakcji u Kastiela i uniesioną z politowaniem jedną brew, westchnęła i objęła się rękami. – Wybacz. To z nerwów.
- Nieważne. To siadasz?
- Uhm. – Emma przysiadła na krześle i powróciła spojrzeniem do leżącego w łóżku mężczyzny, starając się ignorować niezręczną obecność Kastiela w pomieszczeniu.
- Sporo wczoraj narozrabiałaś.
Emma powstrzymała się od westchnięcia.
- Możemy o tym nie mówić?
- Nie, bo to chyba najlepsza rzecz jaką zrobiłaś, od kiedy tutaj jesteś.
Teraz to Emma zerknęła na niego z uniesioną brwią.
- Co to niby znaczy?
- Nie zamierzam ukrywać, że za tobą nie przepadałem. Zjawiłaś się znikąd i sprawiałaś wrażenie, jakbyś chciała być gdzieś indziej… Nie zależało ci na Lysandrze. Na nikim ci tutaj nie zależało. Ale wczorajszego wieczoru dało się zauważyć, że jednak nie jest ci wszystko jedno. No i obrzygałaś Pana Sztywniaka.
- Ha, ha. – powiedziała Emma ponuro. – Przecież tego nie zaplanowałam.
- Wiem. – Kastiel uśmiechnął się do niej. Ironicznie, to prawda, ale i tak był to pierwszy uśmiech, jaki u niego zobaczyła. Sięgnął do kieszeni i wydobył mięsiste cygaro, które od razu odpalił – Dlatego tak dobrze ci to wyszło.
Emma postanowiła się nie kłócić. W powietrzu rozszedł się siny dym. Kobieta stłumiła odruch kaszlu i powachlowała dłonią w powietrzu.
- Coś nie tak?
- Właściwie. Nie będzie mu to przeszkadzać?...
- Nie. – odparł krótko.
Zakaz palenia w szpitalnych salach to chyba nie te czasy.
Emma zerknęła na Kastiela z namysłem. Postanowiła do pewnego stopnia wykorzystać fakt, że w miarę po ludzku z nią rozmawia.
- Co tam się właściwie wczoraj stało?
Kastiel skrzywił się, jakby to wspomnienie wywołało u niego niemal fizyczny ból.
- Daliśmy złapać się w pułapkę. Dosyć głupio, zresztą. Wracaliśmy już do Instytutu, gdy Rozalia usłyszała jakieś zawodzenie… Sądziliśmy, że to ofiara jakiegoś Podziemnego. Błagała o pomoc. Lys… Jak to on, pierwszy rzucił się na pomoc. A tam szybko się okazało, że ofiara ma równie ostre szpony, co kły i charakterek… i że nie jest sama. Pięcioro na jednego… Nim zdołaliśmy do niego dołączyć, było już właściwie po wszystkim. Nie jesteś jedyną, która myślała, że Lysander nie żyje.
Emma poczuła, że ściska ją w gardle, gdy przypomniała sobie, co mówiła Rozalia na temat ich więzi. To jak amputacja kończyny, połączona ze stratą najukochańszej osoby. Przed oczami, wbrew jej woli stanęły sceny, których wolałaby nigdy sobie nie musieć wizualizować. Spoczywające na kolanach dłonie z całej siły zacisnęła, wczepiając się w materiał spódnicy.
- Co się z nimi stało?
- Tchórze, uciekli. Rozalia była tak rozjuszona, że rzuciła się za nimi w pogoń. Usiekła dwóch, a jednego raniła. Reszta gdzieś się zaszyła, ale i tak ich dopadniemy. Prędzej czy później.
Kastiel wydmuchał z płuc kłęby dymu. Emma przeniosła w tym czasie spojrzenie na nieprzytomnego Łowcę.
- Czy to prawda, że on… Całkowicie wydobrzeje?
- Tak.
- Trudno w to uwierzyć, gdy się widziało jego wczorajszy stan.
Kastiel nieznacznie wzruszył ramionami.
- Mało widziałaś, wierz mi.
- Pewnie tak.
Emma ścisnęła jeszcze palce Lysandra i podniosła się ze swojego miejsca. Kastiel wpatrywał się w nią stalowoszarymi oczami.
- Pójdę już. Wiem, że zostawiam go w dobrych rękach.
Kastiel stłumił prychnięcie, w jego myślach zaświtała ironiczna myśl. Co ty nie powiesz? Chciałabym być tego równie pewien, jeśli chodzi o ciebie.
Emma skinęła mu głową z bladym uśmiechem i wyszła z lecznicy. Mężczyzna odprowadził ją spojrzeniem aż pod same drzwi.

***

W nocy Emma znowu nie mogła spać.
Minęły już trzy dni od wydarzeń tamtego wieczora i Emma co prawda zdążyła w dużym stopniu dojść do siebie, ale wciąż miała problemy z zasypianiem. Chętnie wzięłaby jakieś proszki nasenne, ale wolała umrzeć, niż poprosić o cokolwiek Melanię. Wiedziała, że Nataniel by jej pomógł gdyby go poprosiła, ale nie chciała zawracać mu sobą głowy. Kręciła się więc po łóżku czując wręcz namacalnie upływające leniwie minuty.
Wreszcie, wykończona, podniosła się z wymiętoszonej pościeli, zabrała chustę z fotela, którą owinęła sobie ramiona, wsunęła na stopy buty, niedbale je sznurując i wyszła z pokoju. Pomyślała, że zimno dobrze jej zrobi. Zapalenia płuc się nie bała. Nie po tym, czego była świadkiem.
Starała się jak najciszej przemykać korytarzami Instytutu, by nikogo niepotrzebnie nie zbudzić. Opuściła Instytut tylnym wejściem, wychodzącym na ogród i przysiadła na jakimś pieńku. Było rzeczywiście przenikliwie zimno i kobieta szybko zaczęła się trząść – temperatura nocami zbliżała się już niebezpiecznie do zera. Przy każdym wydechu z jej płuc ulatywały kłąbki pary. Zapatrzyła się w bezchmurne niebo – widok dość rzadko spotykany o tej porze roku – zastanawiając się nad konstelacjami, które widzi. Ziąb jednak szybko ją przegonił z zajmowanego miejsca i Emma, by nie przymarznąć, zaczęła przechadzać się po ogrodzie. Trzęsła się niemożebnie, ale postanowiła sobie nie wracać zbyt wcześnie do swojego pokoju. Miała nadzieję, że chłód nocy sprawi, że łatwiej zaśnie. Była w trakcie czwartego okrążenia, gdy ktoś do niej podszedł. Podskoczyła, gdy poczuła ciepłe dłonie na swoich ramionach. W ogóle go nie słyszała, choć dookoła było tak cicho.
- Emmo? Co tutaj robisz?
Kobieta nie odpowiedziała od razu. Pozwoliła, by jego głos wybrzmiał w ciszy nocy, przenikając ją na wskroś – echo niedawnej obawy, że już nigdy więcej nie będzie jej dane go usłyszeć. Był cichy i nieco chrapliwy, ale wciąż tak znajomy. Z jednej strony miała ochotę zarzucić go pytaniami, co tu robi, dlaczego nie wypoczywa i jak mógł ją tak śmiertelnie przerazić… Ale czuła taki niesamowity spokój. Odwróciła się niespiesznie do mężczyzny.
- Lysandrze. Mogłabym spytać o to samo.
W padającym na nich świetle księżyca jego włosy zdawały się lśnić własnym blaskiem, przez co cała jego sylwetka wydała się Emmie być wręcz nieziemska. Nigdy przedtem ani nigdy potem Lysander nie wydawał jej się być bardziej aniołem niż człowiekiem, niż w tamtej właśnie chwili – pośrodku późnojesiennego ogrodu, wśród skostniałych z zimna źdźbeł trawy, w rześkim powietrzu bezchmurnej nocy.
Zanim odpowiedział, bez słowa zdjął swój frak i zarzucił go Emmie na ramiona. Spod koszuli przebijał opatrunek, kobieta jednak starała się o tym nie myśleć. Musiał cierpieć, a mimo to przyglądał jej się z troską – jakby szczerze niepokoił go ten jej spacer. Jakby nic innego się dla niego nie liczyło.
- Nie mogę spać. – powiedzieli jednocześnie i gdy tylko to pojęli, uśmiechnęli się do siebie.
- Czy moje towarzystwo ci nie przeszkadza? – upewnił się mężczyzna. Emma pokręciła głową. Płaszcz był przesiąknięty jego zapachem.
- Nie, zostań.
Ruszyli przed siebie przez ogród. Zimno działało na nich trzeźwiąco, wypełniając wszystkie miejsca w ich umysłach, gdzie wcześniej gnieździł się niepokój.
- Nie sądziłam, że tak szybko dojdziesz do siebie. – odezwała się wreszcie Emma.
- Łowcy szybko się regenerują, a moje obrażenia nie były zbyt poważne.
- Jak to, nie były poważne? – powtórzyła Emma z niedowierzaniem, zanim zdążyła ugryźć się w język. Lysander przeniósł na nią pełne niemiłego zaskoczenia spojrzenie. Dobry Boże, co jest z tymi jego oczami? Nie można się skupić na własnych myślach.
- Widziałaś? Kto i po co cię tam wpuścił? – zapytał mężczyzna ze źle maskowaną irytacją.
- To niczyja wina. Rozalia i Nataniel próbowali mi wytłumaczyć, ale ich nie posłuchałam. – Emma zdobyła się na to, by spojrzeć mężczyźnie w oczy – Myślałam… nie. Byłam pewna, że nie żyjesz. Podejrzewałabym to nawet, gdyby nie udało mi się ciebie zobaczyć. Podłoga… - Emma nerwowo przełknęła ślinę – Wyglądała, jakby ciągnięto po niej zwłoki.
Przez chwilę zbierał myśli.
- Nie tak łatwo jest nas zabić.
- Podobno niewiele brakowało.
- Nie zawracaj sobie tym głowy, proszę. To był zwykły wypadek.
- Jak to jest, że zgubiła cię własna szlachetność i chęć niesienia pomocy?
- Raczej nieostrożność i rutyna. Powinienem był dokładnie sprawdzić aurę tej kobiety, zanim rzuciłem jej się z pomocą. Nie była trudna do wyczucia, gdybym tylko pofatygował się, by się upewnić, że jest bezpiecznie… - mężczyzna wziął głębszy oddech dla uspokojenia galopujących myśli – Naraziłem nie tylko siebie, choć szczęśliwie nikt poza mną poważnie nie ucierpiał. Przykro mi, że zostałaś tego świadkiem. To nie powinno się wydarzyć.
- Bardzo cię boli? – zapytała kobieta cicho. Lysander spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem.
- Nie. Nie tak bardzo.
Kawałek przeszli w ciszy.
- Myślę, że dopiero teraz w pełni zrozumiałam, że to co robicie jest tak niebezpieczne. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy.
Emma przełknęła ślinę. Lysander zdawał się zrozumieć jej obawy.
- Nie jest aż tak źle, jeśli się na siebie uważa. Teraz na pewno wszyscy będziemy ostrożniejsi. Sytuacja staje się ostatnio coraz bardziej napięta. Nataniel obawia się, że stoimy u progu wojny. Ja uważam, że przesadza, ale nietrudno dostrzec, że coś się w ostatnim czasie zmieniło.
Emma natychmiast przeniosła spojrzenie ze swoich butów na twarz mężczyzny.
- Jak to?
- Te Indie nie są nam potrzebne tylko ze względu na ciebie. Oczywiście dbamy o twoje bezpieczeństwo, jednak to misja dyplomatyczna spędza nam sen z powiek. Indie zawsze były ważnym partnerem. Mamy nadzieję, że uda nam się wznowić z nimi współpracę. Będziemy potrzebować każdego wsparcia, by odegnać tę groźbę. Jeżeli nam się nie uda, a obawy Nataniela są słuszne… nie tylko Londyn będzie zagrożony.
Emma poczuła, że przeszywa ją lodowaty dreszcz.
- Masz na myśli wojnę z… Podziemnymi? Z demonami?
- Niestety, tak.
- Dobry Boże.
Kobieta pogrążyła się w myślach. Lysander spojrzał na nią i westchnął, najwyraźniej zły na siebie.
- Nie powinienem ci mówić o takich rzeczach. Wybacz. Czasami zapominam, że ty… masz własne zmartwienia.
- Nie wierzę, że stawiasz moje problemy wyżej od tego, o czym mi powiedziałeś.
- Po prostu nie chcę, żebyś zadręczała się sprawami, na które i tak nie masz wpływu i które cię nie dotyczą.
- Popraw mnie jeśli się mylę, ale jeśli ta wojna dojdzie do skutku to będzie dotyczyła nas wszystkich.
Na litość Boską, jestem przecież twoją żoną!
Lysander znów spojrzał na nią łagodnie.
- Masz rację.
- Nie myślałeś czasem, żeby… no nie wiem. Dać sobie z tym spokój? Odejść, zająć się czymkolwiek innym?
Mężczyzna nieznacznie wzruszył ramionami.
- Być może. Ale nigdy nie traktowałem tych myśli poważnie. Mam szczęście wiedzieć, gdzie jest moje miejsce.
Emma miała wrażenie, że Lysander robi aluzję do Debry o której powiedziała jej Rozalia, ale nie podjęła z nim tego tematu
- Mimo wszystko, to musi być potwornie trudne.
Przez twarz mężczyzny przemknął cień. Kiedy jej odpowiedział, coś w tonie jego głosu wyraźnie się zmieniło.
- Podobno gdy długo spogląda się w mrok, to mrok zaczyna spoglądać też w ciebie… Czasami czuję namacalnie, że jest to prawda. Mam wrażenie, że brodzę w nim po kolana i z każdą kolejną śmiercią zapadam się w niego coraz głębiej. Czuję się brudny, Emmo, czuję jak upomina się o mnie, próbuje wyciągać po mnie swoje szpony, by zagłębić je w mojej duszy. Boję się, że pewnego dnia mu ulegnę, a wtedy wyrwie z piersi moje serce, bym stał się istotą stworzoną w mroku. Taką samą jak te, z którymi walczę…
Emma przez chwilę słuchała go zupełnie osłupiała, zaszokowana tym nagłym strumieniem obaw, który popłynął w jej stronę. Nie spodziewała się tak osobistego i szczerego wyznania i potrzebowała dłuższej chwili, by się otrząsnąć i mu przerwać.
- Nie wierzę, że tak się stanie. Nie jesteś i nigdy nie będziesz podobny do… istot, które ci to zrobiły.
Emma odruchowo położyła mu dłoń na ramieniu. Lysander milczał przez dłuższą chwilę. Spojrzał na kobietę, nim znowu się odezwał.
- Bywa, że światło słońca wyziera strumieniami z najmroczniejszych miejsc. – powiedział miękko. Przez krótką chwilę patrzyli sobie w oczy w półmroku ogrodu. Emma poczuła niesamowitą mieszankę doznań, która uczyniła tę chwilę najintymniejszą i najbardziej magiczną jakiej kiedykolwiek doświadczyła; nie tylko tutaj, z Lysandrem, a w całym swoim życiu. Czuła, jakby coś między nimi runęło bezpowrotnie, jakaś nienamacalna bariera, która opadła u ich stóp, zabierając ze sobą po drodze cały lęk, niepewność i tęsknotę, jaka do tej pory ciążyła Emmie. Jakby ich dusze stopiły się w tamtej chwili w jedną, jakby odnalazły się wreszcie dwa idealnie pasujące do siebie elementy układanki, które połączyły się ze sobą, gdy tylko udało im się przebić przez dzielący je do tej pory mur. Stali oboje po prostu na siebie patrząc, oszołomieni intensywnością tego nagłego połączenia, obawiając się poruszyć, by go nie przerwać. Emma nie myślała w tamtej chwili absolutnie o niczym, co nie łączyło się bezpośrednio z Lysandrem. Zatopiła się w nim, ledwo go dotykając. Nie wyobrażała sobie, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Serce wystukiwało w jej piersi nerwowy rytm.
Lysander jako pierwszy odważył się poruszyć. Nie spuszczając oka z Emmy sięgnął do jej ręki, która wciąż spoczywała na jego ramieniu, chwycił ją i delikatnie przesunął na swoją pierś. Pod cienkim materiałem koszuli czuła emanujące od niego ciepło i serce, bijące tak samo mocno, jak jej własne.
- Wskaż mi drogę do tego światła.
Wróciła spojrzeniem do jego oczu, które tylko na chwilę przeniosła na ich złączone na jego piersi dłonie.
- Nie mogę tego zrobić. – odszepnęła, minimalizując dystans pomiędzy nimi do kilku zaledwie centymetrów – Ale mogę być twoją drogą.
Teraz już i tak nie ma odwrotu.
Ta myśl zaświtała jej w głowie, gdy wspięła się na palce i wplotła wolną dłoń we włosy tuż nad jego karkiem, przyciągając go delikatnie do siebie. Lekko westchnął, przymykając oczy, gdy złączyła ich usta w pocałunku. Emma czuła tylko miękkość jego ust i delikatne igiełki zarostu tak jasnego, że trudno dostrzegalnego gołym okiem. Musnął jej twarz wolną dłonią, wplótł palce w rozpuszczone włosy, pieszcząc kciukiem policzek i szyję. Pocałunek był długi i czuły, pełen wzajemnej fascynacji tym, co się pomiędzy nimi wydarzyło. Niespiesznie wymieniali się kolejnymi ciepłymi muśnięciami ust jak nieśmiałymi spostrzeżeniami na swój temat.
A potem Lysander objął ją za plecy i przycisnął mocniej do siebie. Zza przymrużonych powiek Emma widziała doskonale jego nieco ściągnięte brwi. Wtuliła się w niego mocno, rozkoszując ciepłem jego ciała, chcąc poczuć je całą sobą. Zaczęła oddawać jego pocałunki z coraz większą pasją, w ogóle nie myśląc nad tym, co robi i obejmując go coraz ciaśniej, gdy do rzeczywistości przywołał ją stłumiony jęk bólu. Lysander lekko się skrzywił, zaburzając harmonię pocałunku i Emma dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że nieświadomie przyciska go do siebie, trzymając dłoń w okolicy opatrunku na jego boku. Gdy się zorientowała, natychmiast zabrała rękę, jakby się oparzyła, gwałtownie zasysając powietrze. Mężczyzna spróbował się do niej uśmiechnąć, ale widać było, że cierpi.
- Mój Boże, przepraszam! Ja…
- Nic się nie stało.
- Bardzo cię boli? Jak mogłam być tak nieostrożna!
- To nie twoja wina. – Lysander pochylił się jeszcze nad Emmą i musnął jeszcze rozpalonymi od pocałunków wargami jej czoło – To nic takiego.
Emma w odpowiedzi przytuliła go, obejmując jego plecy znacznie powyżej rannego boku, by nie sprawić mu znowu niepotrzebnego bólu. Wtuliła głowę w jego pierś, opierając się o jego ramię, którym ją objął. Nie dostrzegła grymasu bólu i zaciśniętych przez ułamek sekundy zębów Lysandra, zanim ten nie odwzajemnił uścisku, nie dając po sobie niczego poznać. Pochylił głowę i wtulił twarz w jej włosy, przymykając oczy. Stali tak dłuższą chwilę, zanim Lysander nie szepnął wprost do jej ucha:
- Chyba powinniśmy już iść.
Nie mogła powiedzieć, że się z nim nie zgadza. Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała opuścić schronienie, jakie odnalazła w tym momencie w jego ramionach i zmierzyć się z chłodem nocy oraz własnym sumieniem, jednak przedłużała ten moment jak tylko mogła. Wiedziała, że to tchórzostwo, a jednak nie potrafiła przezwyciężyć jednej myśli, która kołatała się w tej głowie:
Mogłabym trwać tak już zawsze.